Powoli otwieram pudełko z przynętami, zastanawiając się co założyć na pierwszy ogień. Gębalę? - nie, to byłoby za proste. Trilla też odkładam, utknąłby w płyciźnie, na której żeruje czujna ryba. Zakładam Grzecznika, trochę go zaniedbałem w zeszłym sezonie, a wiem, że jest świetną, łowną przynętą. Ataki żerujących boleni nasilają się. Kilka polujących sztuk rozchodzi się po spowolnieniu, które oddziela warkocz od kamienistego brzegu.
Posyłam przynętę dwa metry za rynnę, w której prawdopodobnie ukrywa się mój przeciwnik. Ściągając szybko przynętę czuję latające po brzuchu motylki. Cholera! - takie uczucie towarzyszyło mi ostatnio w podstawówce, gdy z ubóstwieniem obserwowałem wchodzące do szkolnej klasy obfite piersi Pani od biologi. Kolejny rzut i nic, zmieniam przynętę na Gębalę.
Dzisiaj pierwszy maj, muszę go dostać! Drgająca rytmicznie przynęta sunie w poprzek nurtu delikatnie przechylając się na lewą stronę. Na wolniaczku przyspieszam. Teraz powinno nastąpić potężne uderzenie. Znowu nic! - Zmieniam kolejne przynęty, zamiast dać którejś więcej czasu na wykazanie się. Jestem poddenerwowany, a to zmniejsza moją szansę na udane łowienie. Tylko spokój może mnie uratować. Myśl Kowalczyk! - Całą wieczność czekałeś na ten moment! Grzebię w pudełku, wypełnionym sprawdzonymi przynętami. Po chwili spoglądam na wodę. Musiała się trochę podnieść. Jest mętna i do tego niesie sporo śmieci. Na tę okoliczność wyciągam niewielkiego perłowego twistera. Powinien być lepiej widoczny w brudnej wodzie. Rzucam w nurt i po chwili guma wchodzi w strefę ataku. Nagle czuję tępy opór w miejscu, gdzie na pewno nie było wcześniej żadnej przeszkody. Żyłka powoli przesuwa się pod prąd. Teraz jestem spokojny i opanowany. Ryba szybko wypompowuje się. Ściągam ją na płyciznę i podbieram chwytem za kark.
Malak, nie ma nawet sześćdziesięciu centymetrów. W duchu jednak cieszę się jak dziecko. Minęło zaledwie kilkanaście minut, a ja już mam swojego pierwszomajowego bolenia. Wypuszczam ostrożnie rybę i oddaję rzut trochę dalej w warkocz. Trzy szybkie obroty korbką i siedzi następny. Ten jest gruby. Niestety, daję ciała. Zamiast poczekać na jego przejażdżkę w nurt, próbuję od razu siłowego holu. Psia krew, ryba robi natychmiastowy zwrot i wypina się z niewielkiego haka. Spartaczyłem się jak ostatni gamoń! Rzucam gumą daleko na skraj spokojnej wody. Guma tnie toń w błyskawicznym tempie. Nagle słyszę odgłos łamanych gałązek za moimi plecami. Starszy pan zajmuje miejsce po drugiej stronie główki. Rozkojarzony, nie zacinam kolejnego brania.
Czar polowania w samotności prysł. Myślałem, że tylko ja i paru moich znajomych wie, jak się tu dostać. Starszy pan zacina rapę i tarabani się za nią na sam szczyt główki. No tak, już pozamiatane. Po kilku chwilach wyciąga rybę niewiele większą od mojej i z hukiem rozbija jej głowę o kamień. Wraz z cieknącą po kamieniu szkarłatną posoką z trzęsącej się w konwulsjach ryby powoli uchodzi życie. Kolega "wędkarz" podaje mi przepis na wiosennego bolenia. Należy go zmielić wraz z podsmażoną cebulą i boczkiem. Podobno wychodzą z tego zgrabne, nawet zjadliwe kotlety. Ale co ja się dziwię, człowiek nie świnia, wszystko zje...
03 maja
Wędki rozkładamy bladym świtem. Dzisiaj nie mam ochoty smażyć się w niemiłosiernie prażącym słońcu. Artur siada za niewielkim krzakiem, a ja sadowię się za wielkim kamieniem. Rzucamy wzdłuż opaski, potem daleko w nurt. Miejsce jest pewne, przynajmniej przy tym stanie wody. Po kilkunastu minutach Artur ma rybę. Jest ledwo, ledwo wymiarowa, ale w oczach kolegi widzę błysk radości. To jego pierwsza rapa. Pokazuje mi przynętę. Rapka skusiła się na Salmo Minnow. W zeszłym roku niewielki woblerek przyniósł mi pierwszego ładnego bolenia sezonu. Kolega dostał go ode mnie na szczęście. Chyba na prawdę jest fartowny. Po paru minutach również mam bolka. Zażarł Miernika z zaciekłością jakiegoś potwora. Niestety, jest niewiele większy od zdobyczy kolegi.
05 maja
Dzisiaj prezentuję Kamilowi jedną z moich nowo odkrytych bankówek. Sadowimy się wygodnie w miejscu, gdzie nie rzucamy cienia na wodę. Bolenie posilają się w najlepsze. Tłuką dosłownie pod naszymi nogami. Kolejny rzut, szybkie prowadzenie przynęty i srebrny siek kończy swoja trasę pod moimi nogami. Zanim wyrwałem go z wody zobaczyłem piękną srebrną rybę wieszającą się z impetem na moim zestawie. Wykonujemy jednoczesne szarpnięcie. Boleń w swoją stronę, ja w swoją. Ryba robi niesamowity kocioł i wyrywa sobie przynętę z otwartego pyska.
Zdziwiony oglądam kołowrotek. Hamulec ustawiony prawidłowo, jednak precyzyjny mechanizm nawet nie zareagował. Jestem wściekły. Kamil proponuje, aby opuścić centrum Warszawy i udać się w jakieś bardziej urokliwe miejsce. Po godzinie jazdy jesteśmy na miejscu i mogę cieszyć oczy piękną rzeką i malowniczym krajobrazem. Po piętnastu minutach cieszę oczy również pięknym boleniem Kamila. Ryba ma grubo ponad 70 cm. Po sesji fotograficznej wraca do wody.
07 maja
Na łowisku jestem z Arturem godzinę przed zmrokiem. Woda tu płynie powoli i majestatycznie. To pewne, płytko to tu nie jest. Siedzimy, cichutko posyłając daleko nasze przynęty. Czekamy na zmrok. Wraz z nadchodzącą szarówką coś zaczyna się dziać. Pojedyncze ukleje uciekają w popłochu. Czuję delikatne puknięcie. Brak zdecydowanego ataku wróży kłopoty. Kolejne puknięcie i czuję miły ciężar na kiju. Nagle ryba wypina się.
Tak jak myślałem, to "wąchacze". Odkąd uganiam się za rapami, często obserwowałem sunącego za woblerem bolenia. Przed zwrotem potrafił podejrzliwie puknąć zamkniętym pyskiem przynętę. Zacięcie wąchacza graniczyło z cudem, a jeśli nawet pozwoliły na to chwytne, ostre kotwiczki, zazwyczaj wypinał się przy pierwszym szarpnięciu. Artur ma podobną sytuację. Parę sekund holu i ryba wypina się. Jej pokaźne rozmiary zdradza jedynie zawirowanie wody. Sytuacja powtarza mi się jeszcze trzy razy. Cztery nie udane hole to dla mnie trochę za dużo.
Zbieramy manele i jedziemy w miejsce, gdzie rapy tłuką do późna w nocy. Długiemu żerowaniu sprzyjają zamontowane blisko wody wielkie przemysłowe lampy. Zapowiada się ciekawie. W tworzących się na powierzchni wody zwarach bolki tłuką zawzięcie drobnicę. Biczujemy prawie godzinę i nic z tego nie wynika. Artek zakłada niewielkiego gnoma i w pierwszym żucie zacina torpedę. Obserwuję żyłkę i wiem, że to nie przelewki. Ryba jest cwana. Nie popełnia boleniowego błędu i dołując spływa z nurtem. Po chwili kołowrotek przestaje gwizdać i rapa kieruje się w stronę leżących przy brzegu zwalonych drzew, daleko poniżej naszego stanowiska. Oczekuję reakcji kolegi na ten manewr, ale nie słyszę żadnego ruchu. Odwracam wzrok i widzę z przerażeniem, że Artek z poważną miną, siedzi sobie dalej beztrosko na kamieniu. Gdy nasze spojrzenia spotkały się, wstał i kręcąc kołowrotkiem podbiegł za rybą. Nie wiem czy biegł za szybko, czy może kręcił za wolno. Ryba natychmiast wykorzystała luz na żyłce i uwolniła się z przynęty.
Zamiast jechać do domu przycinamy drzemkę w samochodzie i o świcie meldujemy się pod jednym z warszawskich mostów. Wisła jest jak martwa. Nie widać ataków boleni, ani spławów drobnicy. Na otarcie łez łowię wymiarową rapkę.
9-11 maja
Dwa kolejne wypady nad wodę to stracony czas. Mimo długich godzin biczowania nic się nie dzieje. Nic dziwnego, ciśnienie skacze jak szalone.
13 maja
Nad Wisłą spotykam się z Jarkiem, Tomkiem i Piotrkiem. Dzisiaj to bardziej spotkanie towarzyskie z elementami łowienia. Gdy już się nasyciliśmy wędkarskimi ploteczkami, rozchodzimy się wzdłuż betonowego bulwaru i zaczynamy łowić. Nie widzę oznak żerowania, ale nie zniechęcam się tym faktem. Rzucam daleko wzdłuż brzegu woblerka, którego polecił mi Piotr Marabut. Gdy drewniany wabik jest dosłownie pół metra od szczytówki, dosłownie otwiera się woda. Z ogromnego pyska, który niespodziewanie pochłonął przynętę wystaje tylko krętlik. W wodzie robi się kocioł, któremu towarzyszy trzask pękającej żyłki. Przynajmniej przez sekundę mogłem przyjżeć się rybie. Ten widok jeszcze długo będzie mi się śnić po nocach. Tak wielkiego bolenia nigdy jeszcze nie miałem na kiju. Z bulwaru schodzi zmęczony życiem menel obserwujący całą scenę. Widząc stan w jakim jestem proponuje mi łyk alpagi na uspokojenie.
Odmawiam krzepiącego napitku i powoli udaję się w stronę łowiącego nieopodal Tomka. Sprawdzamy hamulec w moim kołowrotku. Wszystko z nim jest w porządku, nawet był poluzowany bardziej niż zazwyczaj. Jak niesamowity musiał być impet uderzenia ryby w przynętę, że udało jej się urwać żyłkę. Na tak krótkim dystansie to się może zdarzyć, a ja jak zwykle zapomniałem, aby nie ściągać przynęty pod samą szczytówkę. No nic dzisiaj trzynasty a to wszystko tłumaczy.
Nasza warszawska Wisła kryje w sobie jeszcze piękne, wielkie ryby. Szkoda, że moja ulubiona rzeka musiała mi to tak dobitnie udowodnić. Miałem się na nią obrazić, ale nie jestem zbyt pamiętliwy. I całe szczęście, bo w czerwcu niefart mija i dosłownie rozwiązuje się dla mnie worek pięknych, srebrnych ryb.