Berkley 2
Rzucam się na łóżku, przekręcam z boku na bok. Zerkam na miejsce obok, zazdroszczę patrząc jak połówka mojego życia smacznie sobie śpi. Nie mogę zasnąć, w zasadzie już dziś o świcie mam zjawić się na zawodach o tytuł Mistrza Koła 28 Wa-wa Ursynów.

Ogólnie nie uczestniczę w zawodach, jednak słysząc o świetnej atmosferze panującej wśród członków koła postanowiłem, że na tej imprezie się pojawię. Niewyspanym, w zasadzie zmęczonym moim oczom, za oknem ukazuje się brzask nadchodzącego dnia.  Mój ulubiony ptaszek na gałązce jabłonki wyśpiewuje arie, oznajmiając godzinę 3:15. Do dźwięku nastawionego budzika pozostała dobra godzina… Wstaję, w zasadzie i tak już bym nie zasnął.

rne_069_320x200Po cichutku na palcach przemieszczam się z sypialni do kuchni, zgarniając po drodze przygotowane do wyjazdu ciuchy. Ubieram się i wstawiam wodę na kawę, przy jej pomocy każdego dnia pobudzam organizm do życia. Czasu mam dużo aż za dużo, wychodzę więc przed dom, zasiadam wygodnie w krzesełku ogrodowym, popijam kawkę i odpalam papierosa. Z moim bratem, który wraz ze mną jedzie na zawody umówiłem się na godzinę piątą rano, obmyślam więc plan jak zabić pozostały do spotkania czas. Myśląc o zawodach nie spinam się zbytnio, choć nie czuję się zawodnikiem na tyle mocnym, aby marzyć o pudle jestem dziwnie spokojny.
Impreza ma się odbyć na łowisku, które przed laty było moją testową wodą, w czasach kiedy rozpocząłem przygodę z wędkarstwem gruntowym.
Dalekie dojście do łowiska, brak roślinności przybrzeżnej dającej poza wizualnymi doznaniami piękna przyrody możliwości ukrycia się w cieniu, równo wycięta linia brzegowa bardziej przypominająca wannę aniżeli akwen z rybami coś takiego stanowczo mnie odstrasza.

W zasadzie gdyby nie impreza w postaci zawodów kołowych, a wraz nią szansa na spotkanie z ludźmi, z którymi nie da się nudzić zapewne nigdy na to łowisko ponownie bym się nie wybrał.

Jeżdżąc w przeszłości na łowisko w Grzegorzewiczach, bo o nim mowa, nałowiłem się tyle karpi, że pewnego razu powiedziałem dość! Czas podnieść poprzeczkę i poszukać innej wody, znacznie trudniejszej i bardziej wymagającej.

Pozostając z nadmiarem wolnego czasu, kąpiąc twarz w porannych promieniach słońca, dopalając trzeciego z rzędu papierosa  po cichu ustalam założenia i analizuje możliwy przebieg zawodów. W zasadzie jestem pewien wyholowania kilku sztuk karpia, biorąc pod uwagę zasiadki z dawnych lat w łowisku Grzegorzewice nie jest to trudne do osiągnięcia – przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Wśród zawodników koła jest, co najmniej kilku specjalistów nastawionych na sukces, każdy będzie łowił i na pewno coś złowi, pozostaje jedynie nadzieja, że moje ryby będą większe.

Tak, więc ze spokojem w sercu spoglądałem na zegarek odliczając minuty do spotkania z kompanem wypraw wędkarskich a następnie wyjazdu w umówione miejsce.
Sprzęt do samochodu został spakowany dnia poprzedniego, szybka analiza czy aby na pewno wszystko mam i jestem gotowy do wyjazdu.
Próbuję, choć na chwilkę złapać odrobinę snu, samochód trochę trzęsie podczas wielokrotnych prób omijania dziur w naszych asfaltowych gminnych drogach, po chwili jesteśmy na trasie Warszawa - Katowice, zmierzamy prosto do Grzegorzewic.


rne_066_320x200rne_079_320x200rne_067_320x200

Na łowisku widzę pierwsze znajome twarze, Koledzy wędkarze systematycznie zjeżdżają się do miejsca spotkania, jesteśmy w komplecie i oczekujemy powitania przez prezesa na zawodach o tytuł Mistrza Koła.
Do naszych uszu docierają niepokojące informacje, pomimo uprzedniej rezerwacji przez zarząd naszego koła, okazuje się, że gospodarz łowiska nie przygotował dla nas miejscówek. Chwilowa konstelacja wyprowadziła nas lekko z dobrych nastrojów, nastawiliśmy uszu jak zające podczas obławy, nasłuchując  jakie zarząd podejmie decyzje.

rne_084_320x200rne_085_320x200rne_088_320x200

Dostajemy sygnał, aby udać się na miejsce, tam zobaczymy czy się uda pomieścić bez mała czterdziestu zadeklarowanych zawodników.

Niczym juczne wielbłądy na szlaku Wielkich kupców Arabskich, suniemy ku naszemu przeznaczeniu. Kto tylko mógł i orientował się, że z parkingu do łowiska długa przed nim droga wyposażył się w różnego rodzaju wózki i wózeczki. 
Dochodząc do wyznaczonego akwenu widzimy siedzących tam wędkarzy rozrzuconych po łowisku niczym pomidory na chodniku, którzy pozbawili nas potrzebnej długości linii brzegowej. Koledzy z zarządu rozmierzają pozostały kawałek brzegu nadając mu numery startowe, po kilku ułożeniach na trawie kwadratowych numerków widzimy, że odległość pomiędzy wędkarzami nie przekraczała nawet pięciu metrów. No cóż w kupie będzie nam cieplej.

rne_129_320x200rne_130_320x200

Ten totalny brak profesjonalizmu ze strony gospodarza łowiska specjalnego w Grzegorzewiczach nie zmył
z naszych twarzy radosnych uśmiechów a zaistniała sytuacja przysporzyła powodów do kolejnych żartów.
W zaistniałych okolicznościach losowanie stanowisk było czystą przyjemnością, mogliśmy teraz udać się na swoje stanowiska. Sprzęt rozłożony, sygnalizatory ustawione, zanęty umieszane i doprawione na swój własny tajny sposób, oczekujemy na gwizdek od miłego Pana sędziego rekomendowanego przez Polski Związek Wędkarski.

Czas START, rozległ się w napięciu oczekiwany gwizdek, zestawy powędrowały do wody z towarzyszącym im świstem szczytówek wędzisk i chlupotem rozdzierającej tafli wody. Czekam na brania, po kilkunastu minutach przerzucam zestaw upewniając się czy założone kulki są w dobrej
kondycji oraz czy przypadkiem nie doszło do splątania przyponu o ciężarek. 
Kolejne kilkanaście minut oddaję moim kulkom leżącym na dnie, które swym mocnym zapachem miały doprowadzać karpie do szaleńczego żeru.

Następuje krótkie „pip-pip” sygnalizatora, następnie drugie i kolejne, coś anemicznego próbowało dorwać się do kuleczki mięsno-truskawkowej.
O nie! - Szybka myśl przeszła mi przez głowę - nie przyjechałem tutaj po uklejki czy leszczyki dwudziestopięcio dekagramowe. Ponownie zwijam kołowrotkiem metry wyrzuconej do wody żyłki, wyciągam zestaw na brzeg, zmieniam przypon na drugi posiadający dłuższy włos i zakładam trzy kulki rozmiaru 18. 
- A masz bałwanka, teraz już nie będziesz mnie wkurzał anorektyku - Puściłem pomstą myśl, w kierunku leszczyka czy innego badziewia pociągającego moją uprzednią przynętę.
Wśród Kolegów, do których i ja szybko dołączyłem zaczęły być słyszalne głośne narzekania na brak brań. Każdy łowi już jakiś czas i zna swoje możliwości oraz skuteczność przez siebie przygotowywanych zanęt i przynęt. Coraz częściej pada teza o dokarmieniu przez gospodarza ryb, tuż przed naszymi zawodami, oraz druga teza o możliwości odłowienia karpia. Bezdyskusyjny był fakt całkowitego braku zainteresowania ze strony ryb naszymi frykasami.

Czyżby był to drugi Halinów, gdzie przed zawodami dokarmiana jest ryba, a zawodnicy
pieniądze na zanęty i przynęty oraz opłatę łowiska mogą potraktować jak wyrzucone w błoto? Część zawodników dało sobie jeszcze jedną szansę i zmieniło technikę łowienia, zamienili przypony
wyposażone w mniejsze haki a jako przynętę zastosowali tzw. Kanapkę, biały robak i ziarnko kukurydzy. Szczytówki wędzisk, tak zwanych drgających szczytówek zostały lekko napięte i zacinane było wszystko, co tylko wprowadziło szczytówkę w jakikolwiek ruch.

Działania takie przyniosły pierwsze efekty, poza kilkoma spadami, niezaciętymi braniami udało się
wyholować, jako pierwszą rybę, amura ważącego ponad 2 kilogramy. Następnie padł leszczyk o wadze około pól kilograma oraz półkilogramowy karaś, który jak na ten gatunek był rybą godną
uznania dla jego łowcy. Kolejnie padały amurki o wadze pomiędzy 1, 6 a 3 kg, wszystkie wskazywały jakby były rybami z jednego rocznika. 
Jeśli o mnie chodzi to twardo stosowałem się do wcześniej ustalonego planu, czekałem na rybę, która jak na warunki tego łowiska - oczywiście porównując je z przeszłości - dawało szansę na rybę rzędu pięć do dziewięć kilogramów.

Druga tura zawodów i zmiana miejscówki, która wyglądała na lepszą nie przyniosła mi sukcesu. W zasadzie było gorzej niż podczas pierwszej tury zawodów, nie miałem nawet jednego pociągnięcia zestawu. Przyszedł moment, kiedy całkowicie sobie odpuściłem, zeszło mi całe napięcie a „sukces”
odłożyłem na dalszy plan. Bez potrzeby namawiania czy wcześniejszego ustalania inni Koledzy zrobili podobnie, znów rozpoczęły się żarty, głośny śmiech. 
Kto miał branie i rozpoczynał hol kolejnego anorektycznego amurka, zaraz wokół niego przybywało Kolegów. Jedni dopingowali inni żartobliwie życzyli zerwania się ryby, ogólnie było zabawnie i wesoło.

Kiedy w roku 2010 postanowiłem opuścić ówczesne koło PZW, w którym nie działo się absolutnie nic a komunizm gnieździł się zarówno w murach siedziby koła jak i w umysłach zarządu, nie sądziłem, że po zmianie przynależności na swojej drodze spotkam jeszcze ludzi, z którymi będę chciał spędzać czas. Z ludźmi, z którymi czuję się dobrze z zarządem, który non stop organizuje imprezy od sprzątania świata po liczne wyjazdowe i lokalne zawody wędkarskie.
Dziękuję, zatem wszystkim Kolegom za miło spędzony czas. Pomimo kilku niedogodności płynących ze strony gospodarza łowiska, o czym mam nadzieję zarząd nie zapomni wspomnieć na stronie internetowej naszego koła czyniąc dla łowiska zasłużoną „reklamę” raz jeszcze dziękuję Zarządowi naszego Kola i wszystkim Kolegom, tym, których znam oraz tym, których miałem okazję poznać.

Pozostała galeria foto:

Tekst i zdjęcia

Norbert Stolarczyk

 

rne_134_320x200

grupowe_2

 

 

rne_038_320x200

rne_058_320x200

rne_044_320x200

 

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się