Minął rok, jestem znów w Polsce. Koniec sierpnia mam zarezerwowany dla mojej ukochanej rodziny i przesympatycznej wnuczki. Wreszcie mogłem się nią nacieszyć przez dziesięć dni, ale myślami byłem już na rybach.
Pierwszego września wyjechaliśmy z żoną z Brzegu do Stargardu. Moi stali partnerzy wędkarskich zmagań byli już w stanie gotowości na wypad do ośrodka koło Węgorzyna. Zostały nam tyko zakupy prowiantu na czterodniowy pobyt, pakowanie samochodów, odwiedziny sklepu wędkarskiego, łódki na dach i w drogę. Było nas trzech, w każdym z nas butna krew, ale jeden przyświecał nam cel - okonie jak konie.
Poniedziałek zapowiadał się dobrze, było słonecznie i ciepło. Wiatr zachodni, ciśnienie dosyć wysokie i stałe, tylko pełnia księżyca nie była zbyt korzystna. Mimo to, każdy według swojego planu, rozpoczęliśmy atak na węgorzyńskie garbusy.
Mój partner na łódce Marcin postanowił głównie łowić na rosówki, ja preferowałem lekki spinning i gumki, a Henryk zajął się łowieniem na żywczyki i to nie na górce tylko w pobliskiej zatoce. Ja z Marcinem zostaliśmy wierni naszej okoniowej górce, na której aż się roiło od uklei. Mimo dużego zaangażowania z naszej strony rewelacji na rozpoczęcie nie było. Oprócz kilkunastu patelniaków wypuszczonych do wody wartym odnotowania był 52 centymetrowy szczupak złowiony na żywca przez Henryka i mój 37 centymetrowy okoń na gumkę.
Drugi dzień, pogodowo, podobny był do poprzedniego, ale ryby, szczególnie te większe, nie były zainteresowane współpracą z nami. Owszem, było miło i sympatycznie, wieczorem biesiada przy grillu, ale z rybami cieniutko.
Środa 05 września przywitała nas słoneczkiem już dość wysoko stojącym na niebie. Trochę za długo pospaliśmy, bo noc niestety była już zimna i nikomu nie chciało się wystawić nosa spod cieplutkiej kołdry. Heniu jak zwykle został w zatoce, ponieważ wczoraj wychodził mu do żywca metrowy szczupak, przynajmniej tak mówił, a my z Marcinem popłynęliśmy na górkę.
Okonie od razu zaczęły trochę skubać, mojemu partnerowi trafił się nawet półkilowiec, ale potem znowu było bez rewelacji. Około południa ujrzeliśmy pędzącą wprost na nas dużą łódkę napędzaną silnikiem spalinowym. No Marcin, w strefie ciszy nie można pływać na silniku spalinowym, mamy chyba kontrolę.Łajba pełnym ślizgiem przedefilowała obok nas, robiąc potężną falę, potem zawróciła na wyłączonym silniku wolno podpływając w naszą stronę.
Odłożyłem swój lekki spinerek i sięgnąłem po zestaw szczupakowy, z założonym ośmiocentymetrowym kopytem, który zarzuciłem do wody. Panowie ze Straży Wędkarskiej poprosili nas o dokumenty uprawniające do połowu na tym jeziorze i rejestracji łodzi. Niestety musieli chwilę poczekać, bo gdy z kompanem zaczęliśmy zwijać nasze zestawy, u mnie nastąpiło potężne branie. Koledzy moglibyście troszkę poczekać, zaciąłem ładnego szczupaka, Marcin przygotuj podbierak.
Od tej pory wspólnie czekaliśmy jaki to okaz wynurzy się spod powierzchni wody. Hamulec kołowrotka odzywał się co chwilę i można było sądzić, że to niezła ryba. Po chwili ukazał się, w całej okazałości, wielki okoń, który posłusznie wpłynął do podbieraka, a za moment trafił do siatki. Jeden ze strażników z zachwytem powiedział, że widział na ogonie okonia swastykę, na pewno jest jeszcze poniemiecki . Kontrola przebiegła szybko i sprawnie, gdyż wszystkie dokumenty mieliśmy w porządku, więc straż odpłynęła do innych wędkarzy, życząc nam dalszych obfitych połowów. Chyba zapeszyli, bo aż do końca naszego pobytu już nic się nie działo, poza czwartkowym załamaniem pogody i deszczem.
Mój rekordowy okoń z tego jeziora mierzył 47 cm., a waga pokazała 1,85 kg.Cała nasza wyprawa, pod względem wędkarskim nie była zbyt udana, jednak aż tak źle nie było. Myślę, że za rok będzie lepiej i postaram się inaczej ułożyć plan naszego wędkowania, bo faza pełni księżyca nie najlepiej nastraja ryby do brań.