Pływam po tym jeziorze już od trzydziestu lat. Życie moje zaczęło się w piękny, ciepły i słoneczny dzień, pod koniec maja.
Z początku niewiele widziałam i słyszałam, pływałam sobie na powierzchni wody w woreczku żółciowym, ale gdy już troszkę podrosłam, zaczęłam podjadać większe kąski, w strefie litoralu.
Był to plankton, ochotki, ośliczki i larwy robaków. Później, kiedy miałam piętnaście centymetrów i około trzech lat świat podwodny zaczął mi się przedstawiać w inny sposób. Do tej pory codziennie musiałam uważać na to by nie być zjedzoną, ale teraz zaczęłam sama polować na mniejsze rybki. Pewnego dnia, gdy stałam przy filarze pomostu, podpłynęła do mnie maleńka płoteczka.
Zaczęła objadać plankton z pobliskiego pala, a mnie to bardzo zdenerwowało. Instynkt podpowiedział mi, że muszę ją zaatakować i pożreć i tak też się stało. Złapałam ją za ogon i szybko zassałam do brzucha, cóż to był za smak, ośliczki i robaki umywały się do niego. Zauważyłam też, że od pewnego czasu mój brzuszek zaczyna systematycznie rosnąć, a moi koledzy bardziej się mną interesować. Jako samica okonia poczułam nieodpartą chęć bycia mamą. Stało się, pierwszy raz odbyłam tarło, przy gałęziach, nieopodal mojej kładki.
Chociaż trochę odchorowałam i schudłam po miłosnych uniesieniach, pilnowałam mojej ikry razem z kilkoma tatusiami. Gdy moje potomstwo wykluło się i wpłynęło w głąb trzciny uznałam, że dobrze spełniłam swój macierzysty obowiązek wobec natury i odpłynęłam z moimi towarzyszami w głąb jeziora. Żyłam teraz w niewielkim stadzie, razem pływaliśmy jednakową trasą, od mojego pomostu do górki położonej prawie na środku akwenu.
Spaliśmy, dla bezpieczeństwa przy trzcinach, a polowania urządzaliśmy przeważnie przy wzniesieniu. Owa górka była naszą spiżarnią, zawsze na jej szczycie kręciło się mnóstwo uklejek, płotek i naszych małych braci, którymi nie gardziliśmy, super mięsko.
Mój dom zawsze był cichym i spokojnym miejscem przyjaznym dla ryb.
Niestety, wraz z pojawieniem się różnego rodzaju dacz, dwóch ośrodków turystycznych i dużej ilości wędkarzy , czar spokoju prysł, niczym mydlana bańka. Znałam już rybackie sieci, nabrałam doświadczenia jak je skutecznie omijać, radziłam sobie ze szczupakami, zawsze opływałam je z daleka, ale z wędkarskimi przynętami nie mogłam sobie jakoś poradzić. Pewnego wrześniowego dnia mój kolega mocno się nastroszył i dał naszemu stadu sygnał do ataku. Zobaczyłam uciekającą małą, chorą rybkę więc szybko wyprzedziłam większego kolegę i połknęłam ją.
Bardzo się zdziwiłam kiedy coś z ogromną siłą zaczęło mnie wypychać na powierzchnię. Niestety złowił mnie wędkarz siedzący w małej łódce. Walczyłam do końca, ale zabrakło mi sił.
Już jest po mnie,pomyślałam. Kiedy łowca wziął mnie do ręki zamarłam ze strachu.
Czy od razu mnie zabije, czy też wrzuci do tej ohydnej siatki, w której pływało kilku większych moich pobratymców. Ku mojemu wielkiemu szczęściu wędkarz delikatnie mnie pogłaskał i wypuścił . Powiedział także żebym rodziła w tym jeziorze mnóstwo dzieci, a teraz zawołała dziadka.
Odpłynęłam może ze dwadzieścia metrów i ze zmęczenia przystanęłam, chciałam zobaczyć kto mi darował życie. Był to wędkarz w średnim wieku, spinningujący ze swej małej łódki o nazwie, o ironio losu, OKOŃ.
Próbowałam go zapamiętać, żeby drugi raz nie paść jego ofiarą, ciekawe co to była za przynęta na którą tak łatwo dałam się nabrać.
Od tej pory stałam się bardziej ostrożna, nie wszystko zjadałam od razu i na wariata. Tak jak przykazał mi wędkarz, co roku odbywałam tarło, przy moim ulubionym, zatopionym krzaku. Nie potrafię zliczyć ile w tej wodzie pływało moich dzieci, ale z roku na rok składałam coraz więcej ikry. Życie teraz upływało mi na polowaniach w coraz mniejszym stadzie, aż pewnego dnia zostałam sama. Już nie byłam taka szybka i wytrzymała jak kiedyś, za to bardziej ostrożna i doświadczona. Polowałam z zasadzki, albo na obrzeżach stad moich ziomków.
Często miałam dobre wyniki, kiedy rybki wymykały się z zaciskanych pętli, wytworzonych przez stada pasiaków, zmęczone ucieczką rybki same wpadały mi do pyska . Z każdym rokiem stawałam się większa. Znałam już wszystkie zagrożenia, które pojawiały się w moim domu, a najgorsze były te, płynące przede wszystkim, z rąk człowieka.
Z biegiem czasu upodobniłam się do wędkarza, który kiedyś darował mi wolność. On też w samotności i ciszy, na tym swoim, małym pływadle, próbował przechytrzyć jakąś rybę, tylko, że on robił to dla sportu, a ja po to by przeżyć.
Czas płynął, a ja z nim, zestarzałam się bardzo i coraz więcej trudu sprawiało mi egzystowanie w moim ukochanym jeziorze. Chyba czas pomyśleć o śmierci. Szkoda, że w moim ekosystemie nie ma czegoś takiego jak domy dla starych okoni, gdzie młode ryby opiekują się seniorami. Gdy tak rozmyślałam o nieuchronnym odejściu do raju dla ryb dopłynęłam do górki. Z daleka ujrzałam łódkę z napisem OKOŃ i mojego wędkarza.
Machał spinningiem ze szczytu wzniesienia, ale brań nie miał żadnych. Ciśnienie dosyć gwałtownie wzrastało, więc wszystkie okonie poopadały na dno i musiały się męczyć ze ściskającym pęcherzem pławnym. Żaden z nich nie miał ochoty na jedzenie w takich warunkach. Zaświtał mi pewien pomysł. Życie moje i tak dobiega końca, może nadszedł czas na zrewanżowanie się łowcy. Podpłynęłam bliżej i zaatakowałem przynętę, którą był duży oliwkowy twister. Gdy poczułam krótkotrwały ból po zacięciu wędziskiem nie stawiałam prawie żadnego oporu i dałam się łatwo podebrać. Myślę, że spinningista był ze mnie bardzo zadowolony, przecież takiego wielkiego okonia łowi się raz w życiu . Niestety nie wytrzymałam tego doświadczenia i opuściłam mój dom na zawsze, nikt nie żyje wiecznie. Jedynie wpis o rekordzie Polski i zdjęcia w rubryce Rekordy Na Plan upamiętnia moje istnienie w wodach mojego najukochańszego jeziora.