Są to wspomnienia z czasów kiedy wędkowałem głównie na jeziorze Czerskim. Bardzo przyjemny zbiornik. Nawet dość rybny. Z tego powodu, że odwiedza go sporo wędkarzy, na sukcesy można liczyć po uprzednim, odpowiednim zanęceniu stanowiska.
Tak było i wówczas. Zdarzyło się to w latach 70-tych. Wybrałem się nad wodę po obiedzie. Mieszkałem około kilometra od jeziora. Wędki bambusowe nosiło się rozłożone, paradując przez całą wieś. Wszyscy wiedzieli kto i kiedy idzie na ryby.
Wtedy, każdy szanował miejscówki nęcone przez innego wędkarza. Nie to co dziś. Wystarczy, że złowisz coś konkretnego i już miejsce jest wiecznie zajęte. I co? Mam się kłócić? Dlatego teraz rzadko odwiedzam ten zbiornik.
Ale wracajmy do tamtych lat. Miejsce nęcone ziemniakami i ciętymi „rosówkami” odpłacało linem, czasami karpikiem. Oprócz tego płocie wzdręgi i leszcze.
Siedzę i wpatruję się w spławiki (własnoręcznie strugane scyzorykiem przez mojego ojca z kory sosnowej) zastawione w oczka pomiędzy liśćmi grążeli.
Jeden zestaw lżejszy – żyłka 0,20 z przyponem 0,15 i parzone płatki owsiane, drugi solidniejszy – żyłka „tęczowa” 0,30 z przyponem 0,20 i rosówką na haku. Na obu wędkach kołowrotki o ruchomej szpuli.
Co jakiś czas branie. Raz zacięte raz nie. Raz rybka, raz pusto.
Po złowieniu kolejnej ryby zakładam na haczyk gałkę płatków i słyszę terkot kołowrotka na drugim zestawie. Odruchowo chwytam wędkę i unoszę jej czubek ku górze. Nawet nie zaciąłem. Ryba wybiera żyłkę z kołowrotka i płynie prościutko ku przeciwległemu brzegowi.. Chcąc zatrzymać rybę przytrzymuję szpulę kołowrotka palcem i w tym momencie żyłka pęka. Liście grążela rozchylają się na boki znacząc drogę ucieczki ryby. I o dziwo pękła żyłka główna. Prawdopodobnie pękła przetarta na drucianej, szczytowej przelotce wędki. Niestety. W takie przelotki wyposażana była większość bambusowych wędek. Jedynie grube wędki miewały porcelanowe wkładki w drucianej konstrukcji.
Miękkie kolana, dygocące ręce. To najbardziej pamiętam. No i oczywiście - opowiadania i wspominanie „dużej” ryby.
Jakieś dwa tygodnie później wybrałem się z ojcem na szczupaka z żywcami. Wędkowaliśmy po drugiej stronie jeziora. Byłem dokładnie na przeciwko wcześniej nęconej miejscówki. Wyjmując z wody zestaw z żywcem zauważyłem na kotwiczce żyłkę. Delikatnie wyjąłem wędkę z wody. Żyłka nie spadła z kotwiczki (była długa i „tęczowa”). Udało mi się wyjąć cały zestaw, który był zaplątany w krzaki porzeczek wrzucone przy brzegu do wody. I już zapewne wiecie. To był mój zestaw, który wtedy zerwała ryba. Nie zmieniła wcześniej obranego kierunku i zaplątała się w krzaki pod przeciwległym brzegiem. Ryby oczywiście na haku nie było.
Drugie spotkanie miało miejsce jakieś dziesięć lat temu. Wędkowałem w innej części jeziora. Sprzęt jakże inny od poprzedniego. Wędka węglowa. Kołowrotek z precyzyjnym hamulcem ze 100m dobrej żyłki 0,20 na szpuli stałej.
Późne popołudnie. Komary cięły niemiłosiernie. Wypływające na powierzchnię wody gęste „bąbelki” świadczyły o żerowaniu ryby. Grube płocie i pokaźny lin były już moja zdobyczą. Kolejne, zdecydowane branie. Zacięcie i z hamulca kołowrotka zaczął się wydobywać wściekły jazgot.
Wędkujący, jakieś 20 m z boku kolega, patrzy w moim kierunku. Wołam do niego aby wyjmował swoje wędki. Ryba obrawszy kierunek w lewo idzie ostro wzdłuż brzegu. Dokręcanie hamulca nie robi na niej wrażenia. Słyszę coraz cieńszy świst żyłki napiętej do granic wytrzymałości. Bardziej dokręcać już nie można. Z niedowierzaniem patrzę na ubywający nieubłaganie zapas żyłki na szpuli. Niestety. Koniec żyłki był jednocześnie końcem walki z rybą. Tuż przed zerwaniem, ryba potężnie wyłożyła się na powierzchni wody a ja zostałem z pustą wędką w ręce i zapewne z bardzo głupią miną. Nie widziałem tej ryby dokładnie. Ale cóż innego mogłoby to być niż karp? Są w tym jeziorze prawdziwe „potwory”.
Miękkie kolana i dygocące ręce przypomniały mi o pierwszej przygodzie.
Nigdy nie udało mi się złowić naprawdę dużego karpia. Choć teraz preferuję spinning to kto wie? Może kiedyś?