Clash 1
Zaczęło się niewinnie, pewnego listopadowego poranka usiadłem na betonowym murku nad moją ulubioną woda i popijając herbatę z potężną dawką cytryny (aach ten smak herbatki z termosa !) podpatrywałem jazie czające się w małej zatoczce. Poranek był  już zimny i ryby leniwie przemykały pośród przygaszonej listopadem wodnej roślinności. Widziałem kilka mniejszych ale tez i większe sztuki. Ach, jakie piękne… szkoda tylko ze kryształowo czysta jesienna woda wyczuliła ich zmysły do tego stopnia, że każde machnięcie wędką czy podejście do wody powodowało ich ucieczkę w gąszcz. Nawet jak czasem udało się je podejść i zarzucić przynętę zdało się jakby słyszeć ich głos… "Faaacet daj sobie spokój i przyjdź wiosną…"

alt

4Tak  zaczajony za krzakiem z oczami wlepionymi w wodę, cofnąłem się wstecz do czasów, kiedy z ojcem łowiliśmy ryby na prawdziwych i dzikich rzekach Poprad, Dunajec, San… Ach jakie tam były jazie a jakie klenie ! Przypomniałem sobie wtedy jak wyciągnąłem pierwszego klenia na wędkę z włókna szklanego i stary  toporny kołowrotek typu REX, który ciągle się zacinał a o czymś takim jak działający hamulec mogłem w jego przypadku  zapomnieć…. Mimo trudności padły wtedy pierwsze rzeczne ryby: klenie, certy, brzany a nawet rekordowa jak dla mnie świnka która miała około 40cm i od tamtej pory nigdy większej już nie złowiłem. Halo Halo  ziemia do Przemka – czy to ta cytryna tak działa? A może żona mi coś dorzuciła do herbaty? Czas wracać do rzeczywistości… 

Kilka rzutów imitacją maleńkiej rybki/chrabąszcza potem zmiana na obrotówkę, która jeszcze w czerwcu przynosiła niezłe wyniki i tradycyjnie  wielkie  NIC... tylko ten głos w głowie "Faaaacet…daj spokój…" ale uśmiecham się pod nosem, przezbrajam na małego ripperka i idę dalej… może chociaż okoń się zlituje…

W głowie znowu myśli sto i refleksja - piękne czasy, nie wrócą. Ale przecież rzeka dalej płynie czemu by nie spróbować, przecież nie  muszę jechać od razu nad Dunajec. Jazie już skutecznie łowiłem na spinning w jeziorach a przecież jaź to nic innego jak bliski kuzyn klenia, który polubił również nizinne wody. Szybko przypomniałem sobie kilka filmików mojego kolegi z jesiennych i zimowych połowów kleni w rzekach a że wkrótce miałem w planach na trzy dni odwiedzić Królewskie Miasto Kraków…decyzja zapadła w mig – skoczę nad prawdziwa rzekę na klenie !

Po powrocie do domu, prawie w gumiakach wgramoliłem się na komputer i zacząłem nerwowo szukać miejscówek – myśl o kleniu nie dawała mi spokoju – tak rzadko łowię na rzece. Plan był ambitny trzy dni w Krakowie więc jedno popołudnie spożytkuję na objazd kilku znalezionych na prędce miejscówek,  a drugi już na kilka godzin łowienia. Ach jak to dobrze ze jest GPS. Będąc już na miejscu urządzenie sprytnie prowadzi mnie do wklepanych wcześniej pozycji. Szybki rekonesans, bo "ukradłem" tylko półtorej godzinki przez zmrokiem więc biorę wędkę i idę na pierwsze zakole niewielkiej rzeczki. Szybki nurt, rynienka, wypłycenie - warunki dla klenia średnie myślę sobie ale widok kilku spinningistów z lekkimi zestawami  dodaje otuchy bo "ryba jest". Zmiana lokalizacji i kolejna miejscówka. Rzeka zdecydowanie wyhamowuje, nurt jakby bardziej leniwy, miejscami stromy brzeg, dużo chaszczy, konarów. Tak jest – to jest to. Rzut "robalem" Lipińskiego na przeciwległy brzeg, kolejny, trochę precyzyjniejszy i plusk ! Tak to był kleń, w ostatniej chwili jednak zorientował się że chrabąszcz w listopadzie to jednak jakaś kiepska podpucha i zawrócił pozostawiając po sobie jedynie wir. Serducho mocniej zabiło, kolejne rzuty jednak już nie przyniosły żadnego efektu, więc czas się zwijać przed zapadnięciem zmroku. Wrócę tutaj jutro, to dobre miejsce, lepszego już na szybko nie znajdę a czasu mało.

Kolejny wieczór pobytu w Krakowie mija nerwowo, przed snem już się spakowałem żeby oszczędzić czasu, do południa szybkie załatwienie interesów, wymeldowanie, rezygnuję z obiadu i ruszam na "Mojego Klenia" ! Nerwowo przeciskam się przez krakowskie korki aż w końcu ląduję w moim miejscu rozkładając sprzęt z wielkimi nadziejami.

klenPakuję podręczne pudełko małych przynęt do kurtki, podbierak do plecaka, czapa na głowę polary na nos i start ! Pierwszy rzut we "wczorajsze" miejsce, kolejny i kolejny… mija pół godziny i nic, idę wiec dalej w dół rzeki, co jakiś czas widzę spławiające się ryby, więc nie  jest źle w głowie przypomina mi się powiedzenie kolegi
Marcina z naszego forum: "machaj węda, ryby będą". Z tym motywującym hasłem podchodzę do zatopionego krzaczka obok maleńkiej zatoczki wcinającej się w osuniętą skarpę. Staram się jak mogę, aby zanadto się nie pokazywać więc czołgam się prawie na kolanach mając w pamięci "10  kleniowych przykazań" w końcu udaje mi się podesłać smużaka w zatoczkę.
Widzę jakby jakiś cień, ale nic nie atakuje, kolejny raz i kolejny. Szybka decyzja na zmianę przynęty. Do reprezentacji powołuję Meepsa Black Furry z żółtymi kropkami rozmiar 2 (a co!) - może on  wywabi leniwego ale sprytnego klenia z wody. Pierwszy rzut, przynęta idealnie spada kilka metrów od zatoczki, pozwalam aby nurt zniósł ja w interesujący mnie obszar, kilka obrotów korbką i jest !!!
Ach co za przyjemny opór, widzę rybę już po chwili jak błyska swoim srebrnym bokiem w wodzie – tak to mój wymarzony kleń, pierwszy w tym roku i pierwszy po prawie 10 letniej przerwie od wędkarstwa! Ryba pewnie zahaczona więc jestem w miarę spokojny o hol. Kleń trochę odjeżdża, chlupocze ale mój  Tango podarowany przez Ojca znowu zdaje egzamin na piątkę.
Podholowuję 2go jeszcze troszkę i klucha już jest w podbieraku. Moja pierwsza zimowa kluseczka ! Ostrożnie wyplątywuję  rybkę, szybka miara i 38 cm, więc nie jest źle jak na pierwszego kleniucha po latach. Kilka fotek, spojrzenie oko w oko i krótka mowa pożegnalna: Płyń "Mój Kleniu" i nie  daj się innym, jeszcze do Ciebie przyjadę. Z bananem na twarzy zmieniam miejscówkę.

 Ten dzień nie przyniósł mi więcej ryb, ale to jedno branie wynagrodziło mi wszystkie trudy dnia i całej podróży. Zdałem sobie sprawę, że klenie tylko pokazały mi "marchewkę", mówiąc że nie tak łatwo będzie się od razu nimi obłowić.  Muszę jeszcze popracować nad techniką i przynętami. Pewne jest, że wrócę nad rzekę może jeszcze zimą, kiedy moje jeziora skuje lód a nasze  Jaśki zapadną w zimowy sen. Od tego dnia ciągle sobie myślę, że gdzieś tam pływa "Mój Kleń". "Mój" bo musiał się wykluć z ikry kiedy ja odstawiałem wędki w kąt i zaczynałem pogoń za pracą aby teraz po 10 latach czekać tam na mnie… Tak - ta myśl dodaje sił i zapału do działań. Teraz rozumiem, dlaczego kolega ostrzegał mnie przed nieuleczalną chorobą, jakiej mogę się nabawić po świadomym złowieniu pierwszego klenia. Tak… zachorowałem na kleniozę !

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się