Znosił moje zawracanie gitary od dawna. Chciałem pokazać mu urok małych, pstrągowych rzeczek. Niestety, sezon był już zamknięty, a czekać do lutego... nie wypada. Dlatego zaproponowałem wypad nad Czarną Przemszę i polowanie na niedoceniane pstrągi tęczowe - piękne i waleczne minitrocie. Zgodził się, nie pozostawało nic innego, jak uzgodnienie terminu.
Jak zwykle, jestem za wcześnie, więc mam czas na przygotowanie ekwipunku i zakup licencji.
Uprzejma sprzedawczyni w sklepie z licencjami informuje o jako-takich wynikach i intensywnych zarybieniach. Jestem już gotowy. Widzę popylającego Opla, zbliża się szybkim tempem, to Przemek.
Po kilku minutach stoimy nad rzeką, on ze spinningiem, ja z muchówką.
Jest zimno na tyle, że nie mogę użyć słowa „rześko”. Aczkolwiek, dolinkę otula gęsta mgła, przez którą bezskutecznie próbuje przebijać się słońce. Magiczna pogoda, jak zareagują na nią ryby?
Brak wędkarzy to wróżba, którą można interpretować na dwojaki sposób, chociaż nie mam nic przeciwko kameralnym wypadom. Obieramy prostą taktykę – schodzimy spacerkiem w dół rzeki i obławiamy co ciekawsze miejscówki.
Odczuwam pewną presję, nie chcę dać plamy, wszak to mój pomysł i to ja pełnię rolę przewodnika. Niestety, pierwsze bankówki wyglądają na opustoszałe. Żaden z naszych wabików nie prowokuje tęczaków do ataku. Może jeszcze śpią? Albo już ich nie ma...
Docieramy do pierwszego przelewu, to kolejna bankówka na wpuszczaka. Przykładamy się maksymalnie, Przemek uruchamia woblerki, a ja większą nimfę.
Mój kompan zacina rybę tuż spod progu, bestia jest o wiele większa od... woblerka i spada po kilku sekundach holu. „O masz”. Mokry sznur muchowy szybko zamarza, a przechodząc pod moim palcem daje efekt żyletki. Wychodzimy za zakręt, na otwarty teren i idziemy w kierunku prostki, na której złowiłem swojego pierwszego pstrąga z tej rzeki.
W końcu zaczynają docierać do nas promienie słońca. Kolega reaguje pobudzeniem, ja... rozleniwieniem. Łowiąc daleką nimfą, dostrzegam zatrzymanie sznura. „Pewnie dno”, ale delikatnie zacinam i ostre szarpnięcie błyskawicznie budzi mnie z letargu. Spadła!
Melduję o tym Przemkowi, ale widzę brak przekonania na jego twarzy. To czas na pit-stop – kanapka i soczek. Siadam wygodnie na kurtce, pozwalam działać słońcu, które daje coraz więcej ciepła.
Przemek bierze do ręki moją muchówkę i zaczyna nią machać.
Nie idzie mu to, a ja mam niezły ubaw. „Zbyt obszerny wymach, nie robisz pauz na 11 i 13. To nie spinning! Do przodu, a nie w dół!”.
Kurde, cierpliwy jest, ja bym już dawno zdzielił komentatora po łbie. Myślę sobie „aaa, niech sobie rzuca, a ja zmorduje jeszcze jedną kanapkę”. Szperam w plecaku i szperam. „Co jest?
Zjadłem już wszystkie? Niemożliwe”. Z zamyślenia wyrywa mnie głos muchowego padawana. „Marcin! Ryba!”, „Haha, jasne, ryba, tu ryba... o żesz Ty! Ryba!”
Na końcu zestawu wisi pstrąg tęczowy, po próbie ucieczki w górę rzeki, potwór zmienia taktykę i idzie
z nurtem. Pierwszy młynek, drugi młynek, świeca.
Kolega ma przednią zabawę, a ja nie mogę wyjść ze zdumienia. Pokonał mnie moją własną bronią, dosłownie i w przenośni.
Pstruch ląduje w podbieraku i po krótkiej sesji zdjęciowo-filmowej wraca do wody. Może coś z niego będzie.
Z pstrąga oczywiście, bo z Przemka będzie muszkarz, moja w tym głowa.
Plan wykonany w 100% - ZARAŻONY. Wpadł w wędkarstwo muchowe...