Penn Slammer III

To był piątek, wieczór. Już jak się kładłem spać wiedziałem, że będzie problem z zaśnięciem. Zupełnie jakbym coś przeczuwał, coś co się wydarzy wkrótce...


jeden taki dzien 3Za moment sobota, do tego jakimś cudem wolna. Co tu zrobić? Leżę, w głośnikach pobrzękuje Gilmour, co jakiś czas zerkam na zegar. Gdy ma wyświetlaczu pojawia się 03.33, nagle przychodzi pomysł.

 

Może by tak na ryby? Wkra, Świder a może Wisła? Po krótkim namyśle wybór pada na Wkre.

Ok, trzeba od czegoś zacząć. Jakiś prowiant i termos z herbatą. Podrywam się z łóżka, staje prawą nogą
i w tym momencie lecę na podłogę jak długi. Co jest?!

Po chwili do mnie dociera, że prawa noga tak mi zdrętwiała, że nie mogę się na niej oprzeć. Jest prawie bez czucia, więc wstaje lewą. Powoli drepcze do kuchni. Noga zaczyna wracać do życia, ale mam wrażenie, że biega po niej milion rozwścieczonych, kąsających mrówek. Wstawiam czajnik na gaz, wyjmuje termos i rozkładam go do mycia.
Kubek, korek, uszczelka i część właściwa idą do opłukania, potem na suszarkę. Otwieram lodówkę, oprócz światła nie ma tam za dużo. Trudno, dobrze że jest masło i musztarda. Kanapki będą skromne (jak kiedyś na koloniach he,he,he). To nic, w Pomiechówku kupię sobie coś na przekąskę.
Odpalam komputer, trzeba sprawdzić rozkład jazdy pociągów. W między czasie idę szykować sprzęt.

Wędka już jest, teraz kołowrotek. W pokrowcu. Dwa pudełka z przynętami, agrafki i przypony. Wracam do komputera, dziwne, ekran czarny. Słychać tylko cichy szum wiatraczka, ale komp nie reaguje na żadne działania. Co znowu? Mija 20 minut zanim się poddaję. Pal to licho! Pociągi w tym kierunku jeżdżą średnio co godzinę, na pewno coś trafię. Czajnik gwiżdże, lecę do kuchni. Otwieram po ciemku szafkę, biorę pierwsze lepsze pudełko z herbatą. Wrzucam 3 torebki do termosu, zalewam wrzątkiem, słodzę, zakręcam korek, nakładam kubek, gotowe. Chleb i musztarda spakowane. Czas leci, za oknem powoli robi się szarówka, trzeba się spieszyć.

Plecak na plecy, wędka w rękę i już zamykam drzwi. Do stacji jakieś 400 metrów. Chyba niczego nie zapomniałem? Chyba. Z daleka widzę już peron i….wytaczający się z za zakrętu pociąg. Jasny gwint! Puściłem się biegiem. Wędka przeszkadza, plecak na plecach ciąży i lata, w połowie dystansu wiem, że już nie dam rady. Nie poddaję się! Po schodkach na peron wbiegam w momencie, gdy pociąg z gracją rusza. Czuje,że na plecach jestem cały mokry i jakoś dziwnie ciepły.
To przez ten bieg, na pewno. Patrze na rozkład, mam 40 minut do następnego pociągu. Trzeba posłuchać jakiejś pobudzającej, pozytywnej muzy. Wyjmuję telefon, zaczynam szukać słuchawek.
Szukam, szukam, szukam…Aaaarrrghh! Zostały w innej kurtce! Nie będę się wracał, za żadne skarby! Na peronie nikogo nie ma więc może odpalę sobie tak bez słuchawek? Nie będzie kiszki he, he, he. Naciskam klawisz odblokowujący telefon i sekundę później na ekranie widzę duży, przejrzysty komunikat - bateria rozładowana???!!!


jeden taki dzien 240 minut schodzi mi na dreptaniu po peronie w tą i nazad, w totalnej ciszy, tylko miasto zaczyna się powoli budzić.
Jest pociąg. Wsiadam, plecak na podłogę, wędka na górę. Kurde skąd taki intensywny zapach rumianku, już na peronie zauważyłem, no nic. Prędkość pociągu zanim wyjedzie z granic Warszawy to jakiś koszmar, przypomina wyścig ze staruszką podpierającą się balkonikiem. Po trzeciej stacji usypiam. Śni mi się rzeka, ryby, piękna pogoda…Budzi mnie lekkie szarpnięcie. Otwieram oczy. Jakaś stacja…ale jaka? Dopiero jak przecieram oczy z resztek snu, zauważam wielki jak byk, biały napis..Pomiechówek.
Cholera jasna!! Moja stacja!! Zrywam się na nogi, plecak na plecy, sięgam po wędkę, próbuje zdjąć ją
z półki bagażowej, nie mogę. Szarpię jeszcze raz i jeszcze raz, bez skutku! Teraz dopiero zobaczyłem przelotkę, która weszła między kratki. Obracam kij, jakoś wychodzi.
Przy okazji uderzam, dość mocno, szczytówką o sufit wagonu (wędka jest bez pokrowca, spięta rzepami). W tym momencie czuję, jak pociąg rusza. Nie ma co biec do drzwi i tak już po jabłkach.

Pikantna, niecenzuralna wiązanka leci na pół pociągu. Z niektórych miejsc wychylają się zdziwione twarze, niektóre z durnym uśmiechem. Mam ochotę do nich strzelać.

Następna stacja Brody Warszawskie…stacja w środku….lasu. Od razu idę do drzwi. Znów jestem cały mokry, znów czuję zapach rumianku, dziwne. Po 10-ciu minutach jazdy pociąg zatrzymuję się na stacji. Wyskakuje z niego szybko, niestety jakoś niezgrabnie. Czuję lekkie strzyknięcie w kostce i za moment ostry ból. Przykucam na peronie trzymając się za kostkę. Pociąg odjeżdża, a ludzie w oknach dziwnie się na mnie gapią. Próbuję wstać. Boli, ale iść się da.

Mam parę ładnych kilometrów do przejścia. Zgrzytam zębami, ale narzucam ostre tempo i ruszam wzdłuż torów, przy lesie w kierunku Pomiechówka. Gdzieś w połowie drogi, czuje że muszę na skoczyć do lasu
i oddać nadmiar płynów w organizmie. Wchodzę kawałek w las. Po pierwszych paru krokach z niewielkiego zagłębienia wychodzi wprost na mnie…dzik, wielkości małego fiata... Przynajmniej tak mi się wydaje.

jeden taki dzien 7

Scenę, która następuje później można byłoby doprawić muzyczką z Benny Hill-a. Wypadłem z lasu, za mną dzik i tak poganialiśmy się na odcinku 300 metrów. Zapomniałem o potrzebie fizjologicznej, o bolącej kostce, przeszkadzającej wędce i latającym na plecach plecaku. Dzik odpuścił w momencie jak po torach przeleciał TLK z Gdyni. Przez sekundę widziałem zdziwione twarze w oknach tego pociągu. Musieli mieć niezły ubaw. Znów byłem mokry i znów ten zapach rumianku...

Jakieś 2 godziny później mijałem zabudowania Pomiechówka. Dotarłem w końcu nad rzekę, pod mostem kolejowym. Pragnienie dało o sobie znać. Usiadłem nad samą wodą.

jeden taki dzien 4
Czas coś zjeść i napić się gorącej herbaty. Otwieram plecak, zapach rumianku stał się wręcz nieznośny. Wkładam ręce do plecaka, pełno….no właśnie, czego? Woda? Herbata? I o co chodzi z tym rumiankiem?

Wszystko, co było w plecaku pływa w jakimś płynie. Pudełka z przynętami, chleb (chociaż był zawinięty w folię), musztarda i inne graty...
Wyciągam termos, jest dziwnie lekki, odkręcam kubek i zawartość (a właściwie jej resztka) termosu ląduje na mnie, centralnie na moim kroczu. AAARRGHH!! Nie dość że gorące, to jeszcze pachnie rumiankiem.
O co chodzi?! Odkręcam korek...wszystko jasne. W pośpiechu nie założyłem uszczelki do korka. Mało tego! Zamiast zwykłej herbaty, wrzuciłem do termosu rumianek.. Bez uszczelki zawartość wylewała się do plecaka, a później przesiąkała na mnie. Stąd ten zapach rumianku, a mokra koszulka na plecach, to nie pot tylko herbatka rumiankowa.
Jestem nad wodą bez jedzenia, bez picia, a jak się zaraz okazało również bez pieniędzy. Podczas wyścigu z dzikiem musiały powypadać mi z kieszeni.

Nie poddałem się, zabrałem się za rozkładanie sprzętu. Wędka, kołowrotek...chwila, chwila...gdzie jest zapasowa szpula z żyłką 0,20?
Ta na kołowrotku ma nawiniętą plecionkę..0,18. Wrrrrrr!!! Nic to, tylko spokojnie.
Przynęty (gumy)..nasączone rumiankiem z termosu. Może to będzie hit. Nie dane mi było tego sprawdzić.

jeden taki dzien 6Pierwszy rzut i guma ląduje na gałęzi naniesionego przez nurt drzewa, gdzieś w połowie rzeki. Łudzę się jeszcze, że może gałąź jest przegniła i da radę odzyskać gumę. Szarpię wędziskiem (z wyczuciem). Słyszę donośny trzask....ale to nie gałąź. Szczytówka wędziska przez zawisa smętnie, ułamana w 1/3 długości, po czym z pluskiem spada do wody. W pociągu musiałem ją nieźle obić. W złości odrzucam wędzisko na bok, łapię za plecionkę i z całej siły ciągnę żeby urwać plecionkę. Nie zabezpieczyłem dłoni.. Plecionka przecina skórę jak skalpel. Na początku nie boli, działa adrenalina, a później....o matko. Krew leci ciurkiem. Zostawiam rwanie plecionki, próbuje zrobić coś z ręką. Przypominam sobie o paczce husteczek w plecaku. Wyjmuję je z plecaka, są nasączone rumiankiem z termosu. Nooo przynajmniej rumianek zdezynfekuje mi ranę. W tym momencie mam już dość.
Poddaję się. Siadam zrezygnowany na ziemi.

Zaczynam się śmiać...Na początku cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Z krzaków wyłazi jakiś wędkarz, patrzy na mnie z lekkim przerażeniem i natychmiast się oddala. Teraz już zaczynam się opętańczo rechotać..
Odcinam plecionkę, pakuję się w mokry i pachnący rumiankiem plecak. Człapię powoli do pociągu. Na ręku przesiąknięty krwią opatrunek (to chyba za dużo powiedziane), spodnie w kroku zalane rumiankiem, znów czuję ból w kostce (utykam), z plecaka kapie rumianek, w ręku tylko dolnik od wędki, bez pieniędzy (karty płatnicze zostały tak jak słuchawki w innej kurtce).

jeden taki dzien 8Dochodzę do stacji i za chwilę przyjeżdża pociąg, przynajmniej nie muszę czekać.., tylko że nie mam kasy na bilet. Wsiadam, zajmuje jak najmniej widoczne miejsce.
Dwie stacje dalej przychodzi konduktor. Mówię, że biletu nie mam, pieniędzy żeby go nabyć również. Patrzy na mnie wzrokiem, który już widziałem u tego wędkarza nad rzeką. Groźnym tonem oświadczył:
"Zamiast tyle pić i balować, trzeba było sobie zostawić parę groszy na bilet. Jeszcze siedzenie mi tu pobrudzisz. Mandat muszę wypisać"
Moje tłumaczenia jakoś nie robią na panu konduktorze wrażenia, zresztą kto by uwierzył. Dostaję kwitek na 250 złoty do zapłaty i mam wrażenie, że pan konduktor wezwie zaraz sokistów albo policję. Jednak nic takiego nie następuje. Dojechałem do Warszawy. Człapie powoli do domu. Miejscowi bywalcy bram patrzą na mnie ze zdziwieniem. Za plecami słyszę: "Taki porządny gość i patrz pan jak zabalował".
Otwieram drzwi, rzucam graty, rozbieram się, włączam radio i kładę się na łóżko. Natychmiast zasypiam. Szczątkami zmysłów słyszę w radiu jak Bono z optymizmem wyśpiewuje "It's a beautiful day...!!"
Znów zaczynam się nienormalnie śmiać... już przez sen.....

P.S. To jest zlepek przygód, które wydarzyły się naprawdę, na przestrzeni lat..ale wyobraźcie sobie jakby wszystko wydarzyło się jednego dnia...hehehehe. Jeden taki dzień...

Do następnego razu
Tomek "Strachu" Straszewski


Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się