To był piękny choć pochmurny grudniowy dzień, a dokładnie sylwester. Po ciężkich negocjacjach z małżonką doszliśmy do wniosku że nic nie stoi na przeszkodzie bym przed sylwestrową zabawą, zrelaksował się na swój sposób – odbył krótką wędkarską przygodę.
Łowisko – mała rzeka Sona w Nowym Mieście, oddalona od mojego domu około 20 km, na miejscu byłem już po 15min. Szybki montaż lekkiego spinningu – żyłka 14, na malutkiej 3gramowej główce czerwony paproszek i zaczynam rzucać. Pierwszy, drugi, trzeci i kilkadziesiąt kolejnych rzutów - pusto.
Może Pogoda nie pasuje? Może ryby też mają dzisiaj Sylwestra i nie są zainteresowane moimi coraz to bardziej kolorowymi paprochami, które zmieniam po kilkunastu rzutach.
No nic, nastał moment w którym jak zawsze staram się przekonać sam siebie że i tak lepiej spędzić czas nad wodą niż przed telewizorem, i nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, spacer w zimny pochmurny i mokry na dodatek dzień na pewno przyniesie mi więcej korzyści niż wylegiwanie się na kanapie przed kominkiem.
Od kilkunastu minut jak mantrę powtarzam – dobra ostatni rzut i spadam do domu, zimno jakoś. Ostatni raz zmieniam przynętę. Zakładam białego paprocha, wykonuję któryś z kolei „ostatni rzut” i…. no nie zaczep. Jestem załamany….. ale chwila moment, zaczep zaczyna uciekać, kołowrotek pięknie gra
i wydaje mi się że na końcu zestawu mam sporego szczupaka. Ryba cały czas porusza się przy dnie, staram się jak najdelikatniej podciągać ją w swoją stronę i modlę się w myślach żeby szczupak nie przegryzł mojej nowo zakupionej „super szczupakowej” zyłki czternastki.
Po kilku minutach ryba jest już pod powierzchnią, woda jest mętna nie widzę dokładnie ale wywijając się pod taflą wody błyszczy swoim cielskiem, matko boska – jaki gruby, nogi i ręce zaczynają drżeć, holuję rybę do brzegu i w pewnym momencie dębieję – przecież to leszcz! Zahaczony sportowo za wargę, pierwszy raz w życiu łapię leszcza na spining. Nie mam podbieraka, stoję na brzegu i patrzę na rybę która zrobiła mi taką niespodziankę, niesamowite, zahaczona jest dosłownie za skórkę. Schylam się, łapię leszcza za grzbiet, ten się wywija i spina z haczyka, ja w całym zamieszaniu wpadam jedną nogą do lodowatej wody...
Wychodzę na brzeg. Podekscytowany widokiem taaaaaaaakiej ryby na swoim wędzisku, zły jak pies, przemoczony i zmarznięty poprawiam odruchowo małego twistera na haczyku. Stoję na brzegu, czuję się jak ostatni kretyn, nikt mi nie uwierzy że walczyłem z taką rybą, nie mam żadnego dowodu. Cóż, bywa.
Postanawiam wykonać jeszcze kilka ostatni rzutów, nie wierzę w sukces ale co tam. Robię zamach
i odruchowo kątem oka spostrzegam że w zalanych kępach trawy tuż pod moimi nogami chlapie się ryba którą przed chwilą holowałem. Rzucam wędkę schylam się i wyciągam swoje trofeum. Niesamowite, leszcz spiął się ale nie był w stanie wypłynąć z zalanych przez rzekę dużych kęp trawy.
Szczęśliwy wyjmuję telefon, robię sobie sam zdjęcie, potem jeszcze jedno dla pewności że uwieczniłem tę wyjątkową chwilę.
Leszcz miał 52 cm i ważył 2,15 kg, może to nie potwór, ale biorąc pod uwagę fakt że został złowiony na spinning uważam go za swoisty rekord. Bohater mojej przygody po krótkiej sesji trafił z powrotem do wody.
Ja zwinąłem sprzęt i przemarznięty wsiadłem do samochodu.
W sylwestrową noc opowiadałem wszystkim tylko o swoim „super leszczu”