Penn Slammer III

... Pierwsze kroki

Kontynuując cykl zapoczątkowany przez Marcina (Pisaq) chciałem i ja dołożyć swoje trzy grosze jako że przewinęła się w tym wątku również moja skromna postać osoby, która zachorowała na nieuleczalną chorobę – muchozę.



Zdjęcie1112W obowiązku czuję się wspomnieć, że zaczęło się od pewnego listopadowego wypadu z Marcinem na chyba najstarsze łowisko licencyjne w okolicy (pstrągi tęczowe). Wtedy to po raz pierwszy trzymałem w ręku muchówkę sam próbując sił ze spinningiem. Był to dzień poprzedzający moje urodziny.

Po chwili machania jakimś cudem (a może to był znak od jakiegoś promotora gdzieś tam na górze ;) na kiju uwiesił mi się mój pierwszy pstrąg. Jako nieporadny „muszkarz” w iście kabaretowy sposób ledwo ogarnąłem kwestę wyciągnięcia ryby z wody sznurem bez użycia kołowrotka, o dziwo wszystko się udało bez spinki i tęczak radośnie trzepocząc (choć może nie dla niego) wylądował w podbieraku. Radości mojej nie było granic i też zdziwienia jakim cudem żółtodziób biorąc do ręki nie swoją wędkę za chwilę ma kontakt z rybą. Śmiechu kupa, fajna zabawa, to był jeden z niepozornych niby zwykłych dni nad woda z którego szybko wykiełkowała idea niczym z filmu Incepcja…długo pamiętałem ten miły ciężar i niepowtarzalne na żadnym innym sprzęcie uczucie walczącej ryby z którą miałem kontakt jedynie przez 100 gramową wędkę o miękkiej parabolicznej akcji i sznur trzymany w rękach… to było TO !

 


100Po przekopaniu Internetu już po dwóch tygodniach w moich rękach błyszczała pierwsza muchówka Konger WC Fly #4-5, wraz z ascetycznie prostym do bólu młynkiem, niezłym sznurem pływającym i zestawem do wykonywania much dodanym w gratisie przez poprzedniego właściciela (nie wiem co mu metoda muchowa musiała uczynić, ze pozbył się tego wszystkiego ;). Było to jednak wszystko, czego mi potrzeba na dobry początek...

W
yposażony w nowy sprzęt długo nie wytrzymałem i już w następny weekend, pomimo mrozu zameldowałem się na tęczakowym OSie, próbując swoich sił krótką nimfą z ukręcona przeze mnie różową imitacją…karmy, na którą jak dzisiaj patrzę to się uśmiecham ;).
Tam udało mi się przechytrzyć drugiego tęczaka już w 100 % wypracowanego własnymi siłami i sprzętem. Radości nie było końca, choć radość ta miała niespełna 35 cm.


Zdjęcie1041Wnet zaczęła się zima a ja długie wieczory marzyłem o wiośnie i o 1 lutego, kiedy to będę mógł zabrać wędkę na dziką pstrągową rzekę otworzyć sezon. Na Nowy Rok założyłem sobie dwie rzeczy w moim wędkarskim świecie do których będę dążyć – po pierwsze złowić pierwszego pstrąga potokowego z czwórką z przodu a po drugie lipienia, którego uważałem i uważam nadal za króla muchy i kwintesencję finezji wędkarstwa muchowego. Taki był plan… ambitny ale póki co zima więc zamiast rozmyślać o lipieniu czas postanowiłem spędzić na nauce rzutów, kręcenia much i studiowaniu literatury i DVD.

Po skompletowaniu niezbędnych materiałów i przestudiowaniu książek oraz Internetu z imadła zaczęły wychodzić pierwsze w miarę normalne przynęty, głównie nimfy: kiełże, brązki, hydropsyche, trochę mokrych klasyków. W międzyczasie każda wolną chwilę poświęcałem nad moją miejską, zmeliorowaną niewielką rzeką nad którą nauczyłem się pierwszych rzutów, rolek, prowadzenia przynęt, zachowania na rzeką, obserwacji wody itd. Nie wiem jak wytrzymałem miesiąc czasu bez najmniejszego nawet brania. Dopiero pierwszy wypad w nowym roku przyniósł maleńkiego klenia, który ucieszył mnie bardziej niż chyba wszystkie ryby złowione w poprzednim sezonie na spinning a było ich trochę. Rzeka nauczyła mnie też cierpliwości, pokory, uporu oraz tego że pośpiech nie jest wskazany w żadnym aspekcie wędkowania za wyjątkiem tej jednej chwili kiedy ubrany w wodery zapięte po uszy czujesz jak odzywa się naturalna potrzeba fizjologiczna ;) ;)

Nie było tak różowo jak sobie to wyobrażałem, przyszedł luty a ja z wypiekami na twarzy jak uczniak
w pierwszy dzień wakacji przedzierałem się przez zaspy i chaszcze otworzyć pstrągowy sezon i... wtedy rzeka pokazała mi swoje prawdziwe oblicze każąc sobie słono zapłacić pierwsze frycowe, poznałem tez nowych ludzi, którzy wiele mi pomogli i podpowiedzieli. Moje pierwsze wypady nad dzika zarośnięta rzekę w poszukiwaniu łososiowatych doprowadziły mnie prawie do granic rozpaczy, kiedy z mojego pudełka w jeden dzień zniknęło w mętnej wodzie i na drzewach większość ukręconych z niemałym trudem przynęt i to bez żadnego kontaktu z rybą... najmniejszego kontaktu. Kolega powtarzał: „rzeka daje rzeka zabiera” tak było
i będzie.

IMAG0037Kilka kolejnych wypadów miało ten sam scenariusz, zero brań, mnóstwo zaczepów, splątań zestawu z… przyponem, kurtką, drzewem, rękawiczkami, czapką itd i puste pudełka… a rzeka z uporem trzymała co swoje i nadal nic nie „dała”.
Naprawdę nie wiem jak ja - człowiek o raczej niecierpliwy i o usposobieniu cholerycznym jakim jestem mógł się do tego nie zniechęcić i nie rzucić wędki w kąt. Kilka razy widząc zdjęcia kolegów spinningistów z coraz to nowymi okazami miałem ochotę odłożyć muchówkę w cholerę i zabrać ze sobą spinning, jednak po przyjeździe do domu i „odtajaniu” znowu szybko odzywała myśl o spotkaniu z pstrągiem na własnoręcznie ukręconą muchę aby znowu poczuć ten ciężar i pracę wędki na końcu której walczy żywa, piękna i silna ryba.

Starając się urozmaicić wyprawy przerzuciłem się w międzyczasie na inne łowisko, które poznałem przypadkiem od wędkarza od którego odkupiłem mój pierwszy muchowy zestaw. Była połowa lutego, kiedy to obrzucając nimfami jedno z niewielu ciekawych miejsc uregulowanego kanału w pobliżu skarpy z głęboką rynną i rozmytym brzegiem zauważyłem wyraźne pociągnięcie sznura. Szybkie zacięcie i…czuję że z drugiej strony wreszcie jest coś żywego zamiast kolejnego zaczepu… Reakcja ryby natychmiastowa, krótki odjazd
w nurt trochę wygibasów i po chwili oczom ukazuje się coś co przerosło moje najśmielsze oczekiwania, na powierzchnie wypływa i młynkuje…lipień.

Podebranie ryby udaje się dopiero za czwartym razem gdyż uniemożliwia to wysoka skarpa, na szczęście udaje mi się rozłożyć jedną ręką mój niewielki okoniowy podbierak z wysuwanym ramieniem i lipień ląduje
w siatce… Oglądam go, jest po prostu piękny i… tylko mój… mozolnie wypracowany przez ponad dwa miesiące bez najmniejszego kontaktu z rybą. Krótka sesja zdjęciowa, miarka pokazuje 32 cm, ale dla mnie nie ma to znaczenia, jest to najcenniejsza ryba 2013 roku. Po chwili rybka pływa już z powrotem w rzece a ja drżącymi rękami wyplątowywuję moje nimfy z podbieraka. Ten dzień oprócz niewielkiego pstrąga nie przyniósł więcej ryb, ale nie to jest najważniejsze to był przełom w mojej muchowej karierze.
Moje noworoczne marzenie o lipieniu spełniło się szybciej niż myślałem. Potem jeszcze dwukrotnie miałem okazje spotkać się z moimi lipieniami i pstrągami z tej samej rzeki…

Naładowałem moje muchowe akumulatory, szybko przyszedł marzec więc przeprosiłem się z moją „niewdzięczną” dziką rzeką i postanowiłem jeszcze raz spróbować spotkania z „czterdziestakiem”.
Pierwsze trzy wypady kończą się trzema braniami, trzema holami i za każdym razem z tego samego miejsca ryba wygrywa z moim brakiem doświadczenia i po chwili emocjonującego holu spina się. Za każdym razem jest to już życiowy jak dotąd okaz więc moja frustracja rośnie wprost proporcjonalnie do znikających na zaczepach kolejnych much, które jednak topnieją już zdecydowanie mniej niż wcześniej z uwagi na zmianę zestawu na mocniejszy i haków na elastyczne druciaki.
Odpuszczam największe ”wiosenne” mrozy, korzystając jednak z dłuższego dnia, po pracy ze spakowanym mandżurem znowu jadę w moje zarośnięte „czepliwe” miejsce spotkać się z tym który trzy razy już dał mi popalić.
Skradam się cicho nad wodę, przedzierając przez krzaki rozwijam sznur i moje nimfy znowu lądują w mętnej wodzie… krótkie zatrzymanie, zacięcie i... jest !
Ryba szybko ucieka w rynienkę i tam udaje jej się wyciągnąć parę metrów muchowego sznura. Czuje że jest duża więc staram się nie forsować holu za wszelką cenę, mając w pamięci poprzednie porażki. Po kilku chwilach na powierzchni błyska brązowo - srebrny bok pięknego potokowca. Ryba daje się już łatwiej podciągnąć pod prąd, tylko w ostatniej fazie zawraca i wyciąga jeszcze spod palców odrobinę linki, po tym manewrze szybko ląduje w podbieraku. MAM CIĘ w KOŃCU ! niemal krzyczę. Krótka sesja zdjęciowa, pomiar i rybka wraca do wody. Ma 40 z plusem. Jest piękna, grubiutka i w doskonałej kondycji.

IMAG0013

To moje drugie noworoczne życzenie, śmieję się pod nosem że życzenie spełnił mój pierwszy lipień którego poprosiłem o to przed wypuszczeniem do wody. Czas wracać do domu bo dzień choć trochę dłuższy pozwala tylko na godzinkę „bagrowania” po pracy. Pora przysiąść do imadła i obmyślić plan na cieplejsze dni.

IMAG0046Kilka następnych wypadów przynosi kolejne rybki, czuje ze wreszcie po długim czasie zaczynam mieć jakieś mierzalne efekty, które cieszą przede wszystkim tym że sa wypracowane w 100% samodzielnie - od much począwszy na taktyce skończywszy. Wytrwałość popłaca a ja pełen nadziei planuje kolejne wypady nad wodę.

 

 

Podziękowania należą się szczególnie Koledze Pisaq, który pokazał mi podstawy i nauczył najważniejszych rzeczy abym sam już zaczął raczkować w metodzie muchowej co powoli staram się czynić. Mam nadzieje ze zarówno przede mną jak i przed Wami zapowiada się udany, owocny i piękny sezon który obdarzy niejedną piękną rybą i niejedną przygoda wędkarską którą będziemy potem mogli z pasją opisywać na łamach WTV.

Połamania kija, napięcia sznura, prostowania kotwic, żywotnych robaków i czego tam sobie jeszcze życzycie. Mam nadzieje że to nie koniec cyklu „Wpadłem w wędkarstwo muchowe” i nasza kontynuacja (a może nie tylko nasza) nastąpi już wkrótce.

Pozdrawiam serdecznie
Przemek "geddy"


Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się