Od dwóch lat zbierałem się na te zimowe pstrągowanie, zbierałem i… nic z tego nie wychodziło.
Przyczyny były różne. W tym roku, w końcu się udało. Może nie wyszło to do końca tak, jakbym tego chciał, może nie było tylu wypadów, ilu bym sobie życzył, ale udało mi się, tej zimy, zawitać na górskich rzekach dolnośląskich, kilkanaście razy.Warunki, z jakimi przyszło mi się zmagać, często były wręcz ekstremalne. Najczęściej towarzyszył mi duży mróz, który w skrajnych przypadkach, wręcz uniemożliwiał wędkowanie. Sprawy również nie ułatwiała duża ilość śniegu. Czasami towarzyszyły takie śnieżyce, że widoczność była na prawdę bardzo znikoma. Pozamarzane brzegi (a nawet całe rzeki), czy spływające nurtem kry, również nie były moim sprzymierzeńcem. Ale to jest właśnie cały urok zimowego spinningu. Owszem, były i takie dni, gdzie śniegu nie było, przelotki nie marzły, ale to się zdarzyło może ze dwa razy.
Sprzęt, jakim się posługiwałem, to kleniowo-jaziowy kijek od Daiwy: INFINITY-Q 2,70 m; 3-18 g., kołowrotek PENN Battle 2000, spinningowa żyłka Trabucco 0,20 mm i agrafki Bushido od Trapera, na które zakładałem przeróżne przynęty, ale zdecydowanie najczęściej były to woblery Salmo Minnow i Kobiki (hand made).
Ryby nie zawsze były skore do współpracy. Często wybrzydzały i trzeba było się nieźle nakombinować, aby sprowokować „kropka” do wyjścia, nie wspominając już o ataku. Kilka razy schodziłem z wody bez najmniejszego kontaktu. Ale na szczęście były i takie dni, kiedy ryby brały chętniej, ale to wcale nie oznaczało, że były łatwe do przechytrzenia. Jeden dzień był wyjątkowo udany. Z dwóch miejsc, wyjąłem 4 sztuki, wszystkie były wymiarowe (od 30 do 35 cm). Dla prawdziwego łowcy lorbasów, może są to i maluchy, ale przy moim stażu i wynikach z tymi rybami, radość była ogromna. Wielkich ryb nie było w ogóle. Miałem na kiju jedną czterdziestkę, ale cwaniak wiedział, kiedy wziąć. Usłyszałem łamiący się przybrzeżny lód i myślałem, że to kolega wpadł do wody, więc zacząłem szukać go wzrokiem. W tym momencie, poczułem, jak kolejna kra zawadziła o żyłkę. Nie zacinałem, wiedziałem, że zaraz się odczepi. Kolegi nie widziałem, odwróciłem się i zauważyłem, jak owa „kra”, zaczyna trzepać łbem i się wypina. Oczywiście włączyła mi się ta wędkarska pozytywna „trzęsawka”. Na jednym z ostatnich wypadów, udało mi się poprawić życiówkę o jeden centymetr. Ryba miała 36 cm. Był to pstrąg, który pozostał w rzece po spinningowych MŚ, które odbywały się w zeszłym roku w naszym kraju.
Była to moja pierwsza „poważna” zima z pstrągami, które nauczyły mnie bardzo dużo, a przede wszystkim, dały kolejne lekcje pokory. Nabrałem do nich również bardzo dużo szacunku - oczywiście to nie znaczy, że wcześniej go nie miałem, ale myślę, że wiecie, o co mi chodzi. Mogłem przekonać się na własnej skórze, że to nie to samo, co letnie wariaty, które z impetem biją niemal we wszystko, co im się podsunie pod nos - oczywiście nie chodzi tutaj o dosłowność. Podczas zimowych wypraw na lorbasy nauczyłem się jeszcze bardziej wytężać mózg (aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że jestem jeszcze na etapie początkującego amatora), gdyż szybko mogłem zauważyć, że bez tego, ciężko o jakiekolwiek efekty. Jestem świadom również tego, że ten mały, bo mały, ale chyba jednak sukces, nie byłby możliwy bez nieocenionej pomocy kolegi po kiju, Roberta "Kobika" Kobylarza (kobikobi1), który wielokrotnie poświęcał swój czas i przekazywał mi swoją bardzo dużą wiedzę nt. łowienia tych pięknych ryb, dawał mi namiary na bankówki, itd. - wielkie Ci dzięki za to.
I na koniec kilka "zimnych" liczb:
- ilość wypraw: 13,
- ilość godzin: 73,
- złowione (i wypuszczone) ryby: 21,
- wymiarowe ryby: 8,
- przejechane kilometry: 1300,
- ilość urwanych (i już nie odzyskanych) przynęt: 1.
Zima się skończyła (czy aby na pewno?), mamy wiosnę (kalendarzową) i jest to najwyższy czas, aby „przeprowadzić” się na Odrę. Na zimowe pstrągi, wrócę w styczniu, tzn., takie są plany…