Mitchell RTE

Był lipiec, ub.r., a właściwie, to jego początek. Pogoda do wyjazdu na nocną zasiadkę nie zachęcała, ale... no właśnie, jak dobrze, że było to ALE.

Cofnijmy się zatem o kilka miesięcy wstecz:

 

Kolega od kwietnia, nie był na rybach. Z powodu studiów, nie bardzo miał na to czas, ale w końcu nadeszły upragnione wakacje. Umówiliśmy się, że w pierwszy piątek lipca, pojedziemy na dwa dni na Odrę.
Niestety, w noc, poprzedzającą nasz wyjazd, mieliśmy prawdziwy "koniec świata" - łamiący drzewa porywisty wiatr, burza, jakiej nigdy w życiu nie widziałem oraz niesamowite ulewy. A później? Cisza i... upał, który
nie pozwalał zasnąć. Nad ranem, w końcu ta sztuka mi się udała. Spałem dłużej, niż zakładał plan, więc, gdy wstałem, wyjazd przełożyliśmy z południa na godz. 14., ale ja zamiast się szykować, buszowałem po necie
i sprawdzałem prognozy pogody, oglądałem wiadomości i to, co widziałem, nie napawało optymizmem.
Na noc zapowiadali powtórkę z rozrywki i gdyby tego było mało, całą sobotę miał padać deszcz.
Nie miałem ochoty jechać na ryby, gdzie czekał na nas prawdziwy armagedon, więc napisałem do kolegi, że sobie odpuścimy i pojedziemy innym razem. Ale..., no właśnie, na szczęście było to ALE. Jak już wspomniałem, kolega nie był od kilku miesięcy na rybach i miał straszne ciśnienie, więc w końcu, po dłuuugich jego namowach, uległem.
Co tu robić - pomyślałem. I przyszedł do głowy mały plan: gdy zacznie zbliżać się burza i deszcz, zaczniemy wszystko chować do auta, zostaną tylko wędki, a na sobotę pogoda się nie sprawdzi i padać nie będzie. No to się szybko spakowałem, odwiedziłem po drodze m.in., sklep wędkarski. Zakupiłem, co niezbędne i o godz. 16, byłem już u kolegi pod domem. Po godzinie, byliśmy nad wodą. Patrzę, a na odcinku Odry, gdzie panuje duża presja, po raz pierwszy, nie widzę żadnego wędkarza. Nie są głupi, śledzą prognozę pogody i wiedzą, co będzie w nocy - pomyślałem i zacząłem się rozpakowywać. Nie minęło wiele czasu, a wędkarze zaczęli pojawiać się, jak grzyby po deszczu. Jeśli się dobrze doliczyłem, to zajętych było... 13 najbliższych ostróg, a my, centralnie w środku.

Zestawy do wody i "standardzik" zaczyna się niemal natychmiastowo, tj., łowienie na co innego, niż ukleja lub kukurydza, mija się z celem, gdyż wszelki rodzaj i wszelka ilość robactwa, jest non stop obskubywana przez mini krąpie, leszcze i kiełbie. Więc na jeden hak kukurydza, natomiast na drugi - ukleja. Przed nadejściem burzy, którą było już widać gdzieś daleko i deszczu, który w powietrzu był coraz bardziej wyczuwalny, udało nam się zjeść ciepłą kolację, złożoną z usmażonych na ognisku kiełbasek. Jakieś rybki też udało się złowić. Były to małe krąpiki, klonek, certa i leszcz średniak (47 cm). Gdy deszcz był już na prawdę blisko, zanieśliśmy wszystko do auta i gdy tylko zamknęliśmy drzwi... zaczął padać deszcz. To była prawdziwa ulewa, burza znalazła się centralnie nad nami (jeden z piorunów, "poszedł" w wędki - aż ziemia się zatrzęsła), a do tego, doszedł jeszcze mega porywisty wiatr, jakiego jeszcze nie widziałem. Plan wypalił - wszystko jest w aucie i nic nie moknie. Chwilę pogadaliśmy, pooglądaliśmy pioruny i nawet nie wiem, kiedy... zasnąłem.

Budzę się, zegar pokazuje dwie godziny po północy, a na niebie... księżyc, gwiazdy! Jest cicho, po nawałnicy, ani śladu. Śpię jeszcze chwilę i przed godz. 3, wychodzę z auta, biorę co potrzebne i idę na ostrogę. Upsss..., gdzie ona się podziała? Woda przez noc tak urosła, że niemal wszystkie kamienie znalazły się pod wodą, ale na szczęście nad ranem woda zaczęła opadać i główka zaczęła się wyłaniać. Gdy się zrobiło w miarę widno i dołączył do mnie kolega, byliśmy zmartwieni tym, co zobaczyliśmy - płynęła kawa z mlekiem i zacząłem się zastanawiać, czy jest w ogóle sens siedzieć... Oczywiście o zwijaniu się, nie było mowy.
Z rana było na prawdę zimno, więc poszedłem po kołdrę, rozłożyłem fotel i się nią owinąłem - to było to. Z upływem czasu, robiło się coraz cieplej. Deszczowe chmury, wisiały nad nami, ale nasz plan (w przeciwieństwie do prognoz) nie przewidywał tego dnia żadnych opadów.

Porannych brań nie było, zmiany przynęt też nic nie dawały - być może to przez tę "kawę z mlekiem". Przed godz. 6 rano, postawiłem wszystko na jedną kartę - na hak założyłem 3 ziarna kukurydzy i zestaw posłałem tak daleko, jak było to tylko możliwe. Minęło kilka minut i widzę, jak powoli i płynnie, kij zaczyna się mocno uginać - wyglądało to tak, jakby zaczepiły się, płynące z nurtem, jakieś krzaki. Podszedłem więc do kija, wziąłem go do ręki i poczułem, jak to COŚ jest tak mocno ciągnięte przez nurt, że nie byłem w stanie w ogóle podciągnąć tego do siebie. W końcu, zaczynam powolne pompowanie i w pewnym momencie czuję dwa delikatne szarpnięcia i po nich zaczął się piękny, długi, powolny i jednostajny odjazd, ale dalej nie miałem pewności, czy to jest ryba, czy jakieś ogromne krzaczory, które "dostały" silniejszego nurtu, gdyż nie pasowało mi to, że w ogóle nie czułem ryby, tylko jakiś tępy i przyklejony do dna opór. Spojrzałem na kołowrotek i zobaczyłem, że na szpuli pozostał już tylko, kończący się podkład. Przytrzymałem to COŚ jeszcze mocniej. Udało się. Zaczęło się mozolne pompowanie z wielu dziesięciu metrów. Gdy wyprowadziłem tą niewiadomą na spokojniejszą wodę (czyt. wyjście z głównego nurtu, w warkocz), to pomimo jakichkolwiek oznak, że to ryba, wiedziałem, że mam na kiju piękny okaz, gdyż jeszcze nic, co przyplątało mi się do zestawu, nie trzymało się tak kurczowo dna. Nie miałem pojęcia, co to jest, ale ryba była coraz bliżej i gdy znalazła się 3-4 metry od brzegu, koszyk... ugrzązł w kamieniach! Nie! Tylko nie to! Nie przy takiej rybie! Trzęsąc się cały, próbowałem jakoś uwolnić ten koszyk z kamieni, podszarpywałem i nic. Poluzowałem żyłkę, aby sprawdzić, czy ryba dalej jest na haku i... ufff, jest. W końcu się udało, koszyk wyskoczył z kamieni i po raz pierwszy, udało mi się oderwać rybę od dna! Lecz co to był za gatunek, nadal nie wiedziałem, więc niepewność była ogromna, ale w końcu udało podnieść się rybę na tyle, że na powierzchni, powstał wielki wir i mieliśmy mały prysznic. To wystarczyło, aby zidentyfikować gatunek - to brzana! Ogromna! I od razu myśl: a gdzie te odjazdy? Chwilę powalczyła na krótkim dystansie i kolega sprawnie ją podebrał. Jest ogromna! Gruba, szeroka - piękna krowa! Mierzenie - 77 cm! Życiówka poprawiona aż o 16 cm! Kilka pamiątkowych fotek i zwracamy tej ślicznej odrzańskiej siłaczce, wolność.

A jednak i w "kawie z mlekiem", da się złowić rybę. I to jaką. Przypadek? Być może. Szczęście? Na pewno. Już nic nie było w stanie zepsuć mi dobrego humoru.
Brzanę złowiłem o godz. 6 rano, do godz. 8 , nic się nie działo, więc kolega poszedł przekimać się do auta. Ja siedziałem przy wędkach, ale w końcu i ja przysnąłem. Budzę się o godz. 10 i...deszczowe chmury, z których miało padać cały dzień, gdzieś wywiało (i to dosłownie). Świeci słońce i tylko od czasu do czasu, przysłania je jakaś chmurka. Sprawdzam zestawy, wyjmuję niespełna 30 cm krąpia i w tym czasie budzi się kolega. Więcej już nie śpimy - siedzimy przy feederach. Przez kilka godzin, nie dzieje się nic ciekawego. Od czasu do czasu, łowimy małe 20+ cm krąpie. Zakładanie trzech ziaren kukurydzy nic nie dawało - drobnica i tak robiła swoje. Ale do czasu. O godz. 14, szczytówka pokazała bardzo fajne branie. Po zacięciu i krótkim holu, na brzegu wylądowała... kolejna życiówka! Tym razem była to certa - 37 cm. A zatem, poprzeczka w tym gatunku ryby, została podniesiona o... centymetr. Mija kolejna godzina i jest drugie "branie", zaczepionych krzaczorów! Przycięcie, chwila skupienia i... nie ma szarpnięć, nie ma żadnych oznak życia, ale podnieść też się nie da! Teraz jestem już mądrzejszy i wiem, że mam drugą brzanę! Ta jest mniejsza, ale podobnie, jak poranna, trzyma się cały czas dna. Spokojne pompowanie i jeszcze luźniejsze ustawienie hamulca. Tak na wszelki wypadek, gdyby tej zachciało się przy brzegu zawalczyć, jak na wąsatą damę przystać powinno. I tak też było. Ta dała popalić. Były popisy w postaci bardzo silnych i szybkich odjazdów. Ale w końcu musiała uznać naszą wyższość i dała się podebrać. Ta wydaje się malutka (51 cm), ale jest równie śliczna.

To była ostatnia ryba wyprawy. Pod wieczór znowu zaczęło grzmieć i zbliżały się ciężkie chmury, więc zaczęliśmy się zwijać i o godz. 18 ruszyliśmy w drogę powrotną, a na nasze miejsce, przybył... deszcz.

Brzana

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się