Tegoroczny maj, w porównaniu do poprzedniego, był zupełnie inny. Podobieństwo było tylko jedno: złowiłem tyle samo wymiarowych boleni.
Była to moja druga wiosna z rapą, ale jakże odmienna. O ile w zeszłym roku, majowa woda była już na tyle niska, że można było siadać z feederami na opasce i nałowić się do syta kleni i jazi, o tyle, w tym roku, nie było mowy nawet o ostrogach, nie wspominając o opaskach.
Przez cały miesiąc, tylko raz udało mi się wejść „na kamienie”, ale przyznaję, że przy dużej wodzie, łowiło się na prawdę fajnie - kolejne doświadczenie. No, może z wyjątkiem tego syfu, który w niezliczonej ilości spływał nurtem rzeki i skutecznie utrudniał łowienie.
Długo czekałem na tan dzień, kiedy po długiej, przeciągającej się zimie, stanę nad brzegiem Odry, ze spinem w dłoni i poganiam za rzeczną torpedą. Z niecierpliwością czekałem na 1.05. Ciśnienie rosło z dnia na dzień. Pod koniec kwietnia, padła w domu propozycja rodzinnego wyjazdu do naszych zachodnich sąsiadów - to mi się nie podobało, po cichu liczyłem, że wyjazd nie dojdzie do skutku, a ja wsiądę w auto i pojadę na Odrę - przecież tyle czasu czekałem na ten dzień. Niestety, pierwszego maja, z samego rana, ruszyliśmy w drogę. Zwiedzając Drezno i widząc grasującego bolka na rzece (Łaba), marzyłem o tym, aby mieć przy sobie spina, boleniowego wobka i przechytrzyć cwaniaczka. Wiadomość od kolegi, o złowionym boleniu (na Odrze!!!), nie pomagała. Byłem zły, że nie jestem tam, gdzie być powinienem, tam, gdzie jest moje miejsce.
Wycieczka się udała - to muszę przyznać, ale przecież czekały na mnie rzeczne „chlapacze”.
Nad wodą pojawiłem się dopiero czwartego dnia maja.
Bolki jako tako zdradzały swoją obecność, ale bez jakiegoś szczególnego szału. Przez większość dnia, mało co rzucałem. Woda była duża, niosła ze sobą pełno traw i gałęzi, a ja wybrałem się na rozpoznanie w nieznane - przy tym stanie wody, nie był to najlepszy pomysł. Pod wieczór, zjechałem kilkadziesiąt kilometrów w dół rzeki, w miejsca, dobrze mi znane od lat i… wówczas poczułem ten klimat. To było to, na co czekałem od bardzo dawna. Nawet nie musiałem nic złowić, kontakt z tym niepowtarzalnym klimatem mi wystarczał. Ale jak się okazało, było mi dane zaliczyć wyjście średniaka i… udało mi się wymęczyć (i to dosłownie) półmetrowego malca. Bolenie (podobnie, jak sandacze), zmuszają do myślenia - i to jest piękne. Może ryba była mała, ale za to wypracowana i myślę, że nie była całkiem przypadkowa - i to było dla mnie najważniejsze. Pełnia szczęścia. Wybaczcie, jeśli zabrzmiało to nieskromnie.
W tym roku, przyszło mi także łowić po raz pierwszy w deszczu, którego w maju nie brakowało. Nawet udało mi się złowić przy takiej pogodzie jednego malucha i sprowokować do ataku „średniaka”, który zrobił pod nogami piękny wir, zawinął się i „oddał” wobka.
Wielkość ryb, nie była powalająca, były to głównie sztuki poniżej 50 cm, ale trafił się jeden rodzynek.
Była to ryba namierzona i po kilku rzutach zdjęta. Była to piękna siedemdziesiątka, która niestety zawiodła mnie swoją walecznością. Nie było wyczekiwanych odjazdów w główny nurt. Mimo delikatnego kijka (kleniowo-jaziowy light), nie miałem większych problemów z holem.
Niestety duża woda pokrzyżowała nieco plany i wypady były tylko jednodniowe. 2-3 dniowe dalsze wyjazdy
w nieznane, zostały skreślone przez dużą wodę. Ganiałem głównie po dobrze mi znanych odcinkach rzeki,
ale nawet i tutaj, nie spędziłem zbyt wielu dni. No cóż, może za rok…
Na koniec, standardowo już, kilka statystyk:
- ilość wypraw: 6
- ilość godzin: 6
- złowione ryby: 4
- wymiarowe ryby: 4
- stracone przynęty: 4 (o cztery za dużo) - powód znany
- przejechane kilometry: 350