Tym razem pojechałem do Polski sam, bez żony. Musiałem zmienić też plany związane z wędkowaniem.
Ostatnią część mojego urlopu zamiast wykorzystać w sierpniu, czy wrześniu, kiedy najlepiej bierze okoń, niestety odbyłem w lipcu w tłumie wczasowiczów. Nad moim jeziorem, koło Węgorzyna, gdzie w ośrodku wypoczynkowym wynająłem jednoosobowy pokój, było gwarno i tłumnie.
Wszystkie kładki i łodzie w okolicy ośrodka przez całą dobę były zajęte, całe szczęście, że miałem ze sobą świeżo odnowione moje pływadełko. Moi kompani wędkarscy też zawiedli, niestety mieli swoje plany,
więc z jeziorem i okoniami zostałem całkiem sam, chociaż szczerze mówiąc nawet mi to pasowało. Mogłem bezkompromisowo łowić kiedy i gdzie chciałem.
Nad brzegiem jeziora znalazłem się we wtorkowy ranek 16 lipca. Niestety mój pokoik był jeszcze zajęty
i musiałem poczekać na jego zwolnienie jeszcze dwie godziny. Postanowiłem z jednym spinnerkiem zrobić rekonesans akwenu, a w szczególności moich okoniowych miejscówek.
Kiedy wypłynąłem wszystkie wspomnienia związane z łowieniem okazowych okoni przelały się przeze mnie, widziałem wszystkie hole moich pięciu wcześniejszych ponadczterdziestucentymetrowych garbusów,
jak w zwolnionym filmie. Ciekawe jak będzie tym razem, czy gorący lipiec przyniesie chwile radości
ze złowienia jakiegoś okazu. Pierwsze rzuty gumowymi, małymi twisterkami wprowadziły mnie w euforie,
co chwilę to okoń, na razie bez rewelacji wielkości, może później.
Ryby przez cały czas brały na gumki, ale nadszedł czas na rozpakowanie bagaży i rozlokowanie się
w wolnym już pokoju, w którym miałem mieszkać przez tydzień. Zakwaterowanie zajęło mi trochę czasu,
a słońce zaczęło już grzać, więc swoje plany połowowe przesunąłem na późne popołudnie.
Przed szesnastą nie wytrzymałem i wyruszyłem na moją górkę . Pasiaki nadal współpracowały wspaniale,
co chwila następowały ataki, ale ja czekałem na tego jedynego, ponad czterdziestowego. O osiemnastej się doczekałem, typowe murowanie z odjazdami wprowadziło moją adrenalinę w stan wrzenia.
Tych kilka minut dało mi tyle szczęścia że już więcej niczego mi nie było trzeba. 44,5 centymetrów pasiastej radości. Następne dni były bardziej spokojne, oprócz czwartkowego łowienia na żywca.
Postanowiłem jeden dzień poświęcić metodzie żywcowej. Przy górce aż roiło się od małych uklejek,
które łowiłem na odległościówkę . O piątej rano miałem branie na dużą ukleję, a po zacięciu duże problemy
z walczącą na końcu kija rybą. Po pięciu minutach walki, podejrzewam, że duży szczupak, wypiął się
z haka, może gdybym użył kotwiczki byłoby inaczej. W następnych dniach brania zdecydowanie ustały, podejrzewam, że za sprawą zbliżającej się pełni. Chociaż w poniedziałek przy szczycie pełni księżyca miałem tylko jedno branie na spinning, ale za to jakie.
Na ośmiocentymetrowe kopyto Relaxa udało mi się zaciąć następnego 44- cm. garbusa, który był jednak lżejszy od swojego poprzednika o piętnaście dekagramów. Przez tydzień dwa medalowe okonie, jeszcze potężny, zerwany szczupak, to jak na lipiec duży sukces. Okonie ważyły : dłuższy – 1.30, a krótszy o pół cm.- 1.15.
Wyjechałem do domu w pełni usatysfakcjonowany, z nadzieją, że może następnym razem złowię okonia
na rekord Polski.