Kolega zaczął właśnie studia (dwa kierunki, więc ostatni week września, już odpadał), więc umówiliśmy się, że w ostatnim tygodniu września, pojedziemy na jakąś nieco dłuższą zasiadkę feederową.

Póki było jeszcze widno, poszliśmy nazbierać drewna na ognisko. Wszystko gotowe, można łowić. Już w pierwszym rzucie, wyjmuję małego leszcza, a następnie dwa krąpie.
Kolejne branie, bardzo delikatne, to ładna ryba, która nie szarpiąc się w ogóle, pewnie płynęła w lewą stronę. Była to ładna ryba, która niestety pod brzegiem się wypięła - szkoda.
Przez zmrokiem, zaczyna padać deszcz, więc chowamy się do namiotu i tylko od czasu do czasu, wychodzimy, aby przerzucić zestawy. W taki sposób, złowiłem ok. 45 cm leszcza. Brania nie było widać, haka również.

Cały dzień, minął bardzo szybko, nawet nie wiem, kiedy. Rybą dnia, okazał się był kleń 30 cm, który przywalił koledze w… ukleję.
Deszcz nie padał, ale nic nie chciało schnąć za bardzo, ale dzięki pewnemu trikowi, udało nam się rozpalić ognisko, które ogrzewało nas w nocy.
Dzień zleciał tak szybko, że nawet nie pomyślałem o tym, aby się przespać. Oczywiście w nocy nie było o tym mowy. Deszczu nie było, niebo było czyste, więc można było siedzieć przy kijach. Gdy zrobiło się ciemno, posłałem zestawy w wybrane miejsce, gdzie spodziewałem się leszczy. Poprzedniej nocy (deszczowej), udało mi się wyjąć dwie sztuki, pow. 40 cm. Nie duże, ale są.
Długo czekałem na pierwsze branie. Nie działo się zupełnie nic, więc jednym kijkiem szukałem leszcza na napływie (kolega poszedł spać), a drugim, czekałem na nie, na zapływie, w miejscu, które było bardzo obiecujące. Ciężko było mi zarzucić zestaw w odpowiednie miejsce (za dnia, było to łatwe), gdyż musiał być to bardzo precyzyjny rzut: miejsce znajdywało się daleko, a rzut za bardzo w lewo, w prawo lub za daleko, zazwyczaj kończył się zaczepami, a zbyt bliski, opadaniem koszyka w rynnę.
O godz. 1 w nocy, gdy naszła gęsta mgła, doczekałem się brania na napływie. Był to taki najczęstszy standard - 45 cm.
O godz. 2 w nocy, gdy rzut na zapływie wydał mi się wręcz idealny, nastąpiło delikatne, ale powolne branie, które zwiastowało sporego leszcza. Po zacięciu, wiedziałem, że mam leszcza, jednak, jak przy poprzednich holowanych, nie było walki, ryby jakby dawały się bez oporu holować. Przy brzegu, w świetle latarki, ujrzałem ładnego (jak dla mnie) leszcza, który pod nogami się trochę poszamotał i dał się podebrać. Gdy wyjąłem podbierak z wody i położyłem na trawę, pomyślałem: życiówka! Ryba odpięła się praktycznie sama, gdyż malutki haczyk (owner’owski druciak nr 14), był wygięty, a ryba była zapięta bardzo delikatnie. Paweł spał, więc rybę położyłem w podbieraku w wodzie i ustawiłem aparat na samowyzwalaczu. Pamiątkowa fotka i czas na mierzenie - 59 cm. A więc życiówka poprawiona o 2 cm, a do sześćdziesiątki został już tylko centymetr.
O godz. 3, dołączył do mnie kolega, ale do rana już nic nie złowiliśmy. Gdy zrobiło się jasno, a na feederach była nadal cisza, postanowiłem założyć na jeden hak, ukleję. To zaowocowało sandaczem. Niestety małym.
O godz. 10, położyłem się w namiocie, aby się trochę przespać. Przed godz. 14, zakończyłem odpoczynek i po informacji od kolegi, że ryba nie bierze, założyłem 3 ziarna kukurydzy i posłałem zestaw daleko w nurt. Długo czekać na branie nie musiałem. Na dość dużą przynętę, połakomiła się… certa 33 cm.
Później nie działo się zbyt wiele, a czas powrotu do domu się zbliżał bardzo szybko. Spakowaliśmy się więc po części i poszliśmy na wał przeciwpowodziowy, nazbierać kań. Całe wiadro, zapełniło się bardzo szybko. Gdy wróciliśmy na łowisko, dopakowaliśmy się i po godz. 17, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Jak na 49 godzin nad wodą, to nie działo się za wiele, ale jestem zadowolony, gdyż udało mi się złowić kilka nocnych leszczy (może nie jakichś wielkich) i poprawić życiówkę.
Opadowe sandacze, tuż tuż…