Kolejny „rozdział", tym razem jesiennego spinningu (a właściwie, to metody opadowej) na Odrze, minął bardzo szybko i szczerze mówiąc - nie wiem, kiedy.
Jak na ten okres (X-XII), było bardzo ciepło, niejednokrotnie wręcz wiosennie. Minusowa temperatura, nie zeszła poniżej zera do „dwu cyfrówki", ani razu. Ba, nie dotarła nawet do -5 st. C. To spowodowało, że ryby bardzo długo utrzymywały się w wartkim nurcie (grudniowe spławy ryb, na środku rzeki, nie były rzadkością). Nawet ostatniego dnia grudnia, widziałem ryby na płytkich napływach.
Ale od początku. Okres „jesiennego opadu", otworzyłem dosyć szybko, bo już w dziewiątym miesiącu roku. Dokładnie było to 21.09., kiedy to za namową kolegi, który jeszcze nigdy wcześniej nie ganiał za sandaczami, miał wielkie „ciśnienie" i mimo ciepłego września (np., poprzedzająca nasz wyjazd noc, to 11 kresek, pow. zera), dałem się namówić na tak wczesną inaugurację. Już na pierwszej ostrodze, po wykonaniu raptem kilku rzutów, kolega zacina rybę i wyjmuje pierwszego w życiu, „opadowego" sandacza. Był to mały osobnik, miał ok. 45 cm. Dosłownie kilka rzutów później, notuję piękny „pstryk", a jego sprawcą okazał się być... rekordowy, na tamtą chwilę, okoń. Życiówkę udało mi się poprawić o centymetr, a miara pokazała 37 cm. Tego dnia, nie wydarzyło się już nic - walczyliśmy przeszło 17 godzin.
Po tym wypadzie, powróciłem do feeder'owego łowienia i skupiałem się na nocnych leszczach.
Zaliczyłem kilka „stacjonarek" i w okolicach połowy października, zabrałem się na całego, za skakanie po odrzańskim dnie. Sporadycznie łowiłem sam, ale najczęściej były to wspólne wyprawy z w/w kolegą. Już na pierwszym wypadzie, w środku nocy, po potężnym „kopnięciu", wyjmuję rybę, ale nie jest to niestety sandacz. Jest to nocny szczupak. Niewielki (66 cm), ale za to fajnie odpasiony i waleczny. Do końca października, nie złowiłem ani jednego sandacza. Tę ciężką sytuację, ratowały pojedyncze przyłowy, w postaci szczupaków i okoni.
Listopad udało się otworzyć sandaczem. Jednak jego wielkość, pozostawiała wiele do życzenia. Ale..., od czegoś trzeba zacząć. W pewnym momencie, miałem tak zawalony „grafik", że nie miałem zupełnie czasu, wybrać się na ryby - i tak przez dwa tygodnie, z jednym wypadem, w międzyczasie. I jak na złość, w tym okresie, pogoda w miarę się ustabilizowała i przez cały tydzień, dochodziły do mnie informacje z całego kraju, o mocnym żerowaniu sandacza. Brania były opisywane, jako „łupnięcia, wyrywające kij z ręki". Te wieści powodowały, że ciężko było mi to wszystko stłumić w sobie - osoby ze mną, wówczas przebywające, na pewno miały dosyć mojego „marudzenia". Tyle czekałem, aż się ruszy mętnooki, a tutaj taki psikus - sandacz bierze, a ja nie mam czasu wyskoczyć chociażby na kilka godzin (jeszcze długo po tym, nie mogłem przeboleć tego faktu). Owszem, gdy w końcu zrobiło się „luźniej" i pojechałem nad wodę, złowiłem 3 sandacze, ale co z tego, jak to były małe sztuki, a brania były tak delikatne, że jedno z nich, w ogóle nie było wyczuwalne (i tutaj się kłania obserwacja plecionki). Kolejne listopadowe wypady, to nic wielkiego - sama drobnica.
Mimo, iż w ostatnim miesiącu roku, także było cienko, to jednak ten okres był najbardziej owocny (zastanawiam się tylko, czy owe słowo, jest odpowiednie). Najbardziej w pamięci utkwiły mi dwa dni (12 i 15 grudnia). Dwunastego, trafiłem na fajne żerowanie szczupaków i mimo, iż ganiałem za sandaczami (jeden spad i jeden wyjęty), to udało mi się złowić trzy szczupaki. Metrówki to nie były, ale 5 ryb na kiju, jednego dnia, to nie jest codzienny przypadek - przynajmniej u mnie. Największa ryba tego dnia, miała 71 cm. Natomiast piętnastego, zanotowałem niecodzienny połów i stąd „wyjątkowość" tego dnia. Z rana udało mi się złowić sandacza. Co prawda, duży nie był (63 cm) i to nie on był sensacją dnia. Przez cały dzień nic się nie działo, bym pod koniec dnia, gdy robiło się ciemno, zaciął piękną rybę i był pewny, że mam na kiju wielkiego sandacza. Wleczoną po dnie przynętę, coś zassało i po stylu walki, byłem pewny, że to właśnie ON. Jakież było moje (oraz kolegi) zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy, że to jest karp, a z pyska, wystaje guma! No tak, mamy połowę grudnia, woda w rzece, to jakieś 4 st., i cyprinusy są ospałe, nie mają tego letniego wigoru - walka była zupełnie nie karpiowa. Ten dzień, zapamiętam na długo. Ostatnie dwa tygodnie, to małe sandacze i szczupaki - nic konkretnego. Sezon na „opadowego" sandacza i jednocześnie rok 2013, zakończyłem jedną, niewielką rybą. Było to w sylwestra.
Jakie wnioski mi się nasuwają, po tak słabej jesieni? Wiem, że zmarnowałem masę czasu, ganiając uparcie za mętnookimi, gdy cała jesień była bardzo ciepła. W przyszłym roku, jeśli jesień będzie podobna, nie powtórzę tego błędu - będę mógł ganiać ze spinningiem za boleniami lub szczupakami, będę mógł jeździć na górskie rzeki z muchówką i łowić lipienie, będę mógł siedzieć w nocy za leszczami. Wybór jest. Chyba, że skupię się na łowieniu sandaczy „po letniemu". Zobaczymy, jakie pomysły, a przede wszystkim jaką pogodę, przyniesie kolejna jesień.
I na koniec, standardowo, trochę statystyki:
- ilość wypraw: 21,
- ilość godzin: 226,
- złowione ryby: 19,
- wymiarowe (własne wymiary) ryby: 7,
- przejechane kilometry: 1700.