Uparłem się……
Trzy dni pałętałem się po bagnach. Przedzierałem się przez rozlewiska Narwi, woda wlewała mi się do spodniobutów, pot ciekł po tyłku, komary cięły niemiłosiernie. Trzy dni kusiłem szczupaki całym arsenałem przynęt – od obrotówek, przez gumki, do woblerków. Jedynymi rzeczami które mogę wspominać, to spięty pod nogami dwukilogramowy boleń oraz szaleńcza ucieczka przed dzikami – w spodniobutach, ze spinningiem w ręku. Szczupaki olały mnie całkowicie.
Po majówce odwiedziłem Wisłę. Przecież maj to doskonały miesiąc, aby zapolować na bolenie. Skoro zębate nie chcą współpracować…. No i uparłem się….
Przez dwa tygodnie uczciwie młóciłem Rzekę boleniowymi przynętami. Odwiedzałem znane mi główki, przelewy i strome burty – wszystkie miejsca, gdzie w poprzednich sezonach łowiłem rapy. Zaliczyłem maleństwo o długości 43cm i dwa nie zacięte brania. Przez dwa tygodnie….. Na dodatek okazało się, że mój nowo nabyty kijek kompletnie się nie sprawdził – był zbyt miękki do ciężkich woblerów i na dodatek jedna z przelotek przecierała żyłkę. Ale przecież uparłem się….
Wolna od pracy środa, ale nie mam siły wstawać przed świtem. Postanawiam pospać. Szkoda tylko, że mój pies miał inne plany. Gadzina śpi w ciągu dnia, a rano z nudów siada mi na poduszce i ziewa prosto w twarz. I jak tu można się nie obudzić? Jak ziewanie nie działa, to jest jeszcze cała seria liźnięć mokrym jęzorem po twarzy i pogoń za muchą. Jak uda się złapać owada, to można uwalić się przy śpiącym panu i głośno glamać. Taaa…
Zwlokłem się z łóżka. Za oknem piękna, słoneczna pogoda i niemal bezwietrznie. Tym razem nie chce mi się jechać nad Wisłę – bolenie jakby jeszcze nie odpaliły. Przez kilkanaście dni widziałem może pięć żerujących rap. Gdzie te widowiskowe ataki? Gdzie wyskakujące w popłochu ukleje? Na mojej Wiśle ich nie ma. No, ale przecież uparłem się…
Kilkadziesiąt kilometrów pokonałem w półtorej godziny. Warszawskie, poranne korki to normalka. Kilka minut po 10-ej rozkładałem spinning, upajając się nadbużańską ciszą.
Przede mną dwa kilometry dzikiego brzegu. W zeszłym roku pojmałem tu kilka boleni, może i tym razem się uda?
Już z daleka go usłyszałem. Grzmotnął przy samych trzcinach, poprawił metr dalej. Szybko wychyliłem się zza krzaków, ale zobaczyłem tylko rozchodzące się po wodzie kręgi. Po kilku chwilach pokazał się następny, taki około 50cm. Ten pierwszy był większy… Kolejny boleń pogonił drobnicę w dole rzeki. I jak tu zrozumieć Przyrodę? Dwie Rzeki – dwa różne zachowania ryb. Na jednej boleni nie widać, na drugiej żerują aż miło popatrzeć.
Ciężka, drewniana uklejka z kotwiczkami w tyłku poszybowała w dół rzeki, by tuż po dotknięciu wody ruszyć tuż pod jej powierzchnią w drogę powrotną. Wróciła oblepiona białym puchem z topoli. Dużo tego tatałajstwa. Kolejny rzut i to samo. Ileż ja się umęczyłem ściągając to świństwo z żyłki. Ryby niedoceniając moich poświęceń przeniosły się pod drugi brzeg. Uparłem się…
Tego dnia zamiast spodniobutów przyodziałem krótkie spodenki i sandały, które wody się nie boją – deptały już dno w niejednej rzece. Moim celem na zakończenie dnia była stara, przerwana ostroga. Dostępu do niej broniła woda do kolan, krzaczory i mulista łacha. Bardzo mulista. Stałem do połowy łydek w czarnej mazi, kilka metrów od szczytu główki. W zasięgu rzutu miałem piękny warkocz z prądami wstecznymi i z …. niespodzianką. Nie widziałem ataku ryby, ale kilka uciekających uklejek zdradziło bolenia. Rok temu złowiłem w tym miejscu pięć sandaczy, jednak jakiś szmer w głowie mówił mi że to rapa.
Ten wobler jest na specjalne okazje. Ma 7cm, ale naprawdę dużo waży. I pięknie lata. Przeleciał za warkocz, cichutko wpadł do wody i lusterkując szybko płynął w moim kierunku. Dziesiąty lot niczym nie różnił się od dziewiątego. Od ósmego też nie. Jednak w drodze powrotnej wobler zniknął. W paszczy.
Nie było typowego, boleniowego gruchnięcia. A może zamortyzował je rezerwowy spinning i dość cienka żyłka? Nie wiem. Poczułem zdecydowane przytrzynanie, więc odruchowo zaciąłem. I piękny młyn na powierzchni wody. Zachwiało mną solidnie i posadziłem dupala w błotnej maziaji. Starałem się błyskawicznie wyrwać zadek z bagna, jednak udało się to dopiero po kilku sekundacz i to z głośnym „ mlaśnięciem „. Błotna pułapka zassała tylną część mnie i nie chciała puścić tak łatwo !!!
Ryba walczyła głęboko, w dołku za główką. Wiedziałem że jest to boleń i to spory. Mniejsze, takie do 50cm walczą ostro, ale blisko powierzchni. Ta ryba była silna, zataczała spore kółka i pływała spokojnie, nie nerwowo. Tak jakby była pewna swojej siły, pewna że może urwać osiemnastkę w każdej chwili.
Szybko opadła z sił. Walka trwała około dwóch minut. Bez problemu podebrałem rybę ręką. Z boleniowej paszczy wystawało tylko oczko woblera. Wciągnął przynętę jak przysłowiowy makaron. I teraz chwila prawdy – czy pobiłem swój rekord sprzed dwóch lat? Niestety, trochę zabrakło. Ale co ze zdjęciem? Ten sam problem mam od kilku lat. Przeważnie wędkuję sam i docieram do miejsc gdzie nikt normalny się nie zapuszcza. Co najwyżej wcześniej wspomniane dziki. Ale dziki nie zrobią mi zdjęcia, a ja jako techniczny kretyn nie ogarniam samowyzwalaczy i innych dziwnych funkcji w moim aparacie. I teraz przyszedł czas, żeby się nauczyć. Drogą telefoniczną. Chwilę to trwało, ale ryba została uwieczniona.
Na pożegnanie machnęła mi ogonem. W czerwcu mam urlop, więc do zobaczenia za dwa tygodnie.
Po kilkunastu minutach zmieniłem przynętę na nieco mniejszego wobka, jednak schodzącego na dwa metry. Zamontowałem wolframowy przypon – może „ przeproszę „ się ze szczupakami. Dwa rzuty i dwa sandaczyki. Malutkie, może po 30cm. Dobra, nie będę ich męczył. Pobawię się z nimi w czerwcu.
W drodze powrotnej jeszcze trochę porzucałem. Miałem na kiju kolejnego bolenia, jednak ryba spadła po pięciu sekundach. Moja wina – zacięcie z dużej odległości powinno być solidne, a nie takie ….. ślamazarne. Dałem ciała. Na szczęście ta rapa nie była większa niż 60cm. W tym sezonie chciałbym pobić swój rekord…. Uparłem się……
Na koniec chciałbym napisać kilka słów do Piotrka i Pawła ( i nie mam na myśli apostołów ), od których dostałem na urodziny statyw do aparatu. Chłopaki wyszli naprzeciw moim problemom z uwiecznianiem ryb w niedostępnych ( albo raczej – dostępnych tylko dla mnie ) miejscach. Panowie – statyw jeździ ze mną w bagażniku. Zrobiłem już pierwszy krok – ogarnąłem samowyzwalacz !!! Prezent się przyda ?
Drodzy czytelnicy – zachęcam do wypuszczania złowionych boleni. Natura nam za to podziękuje i obdarzy kolejnymi rybami. Ja naprawdę w to wierzę… Uparłem się….