Przyszła pora na podsumowanie 2013 roku, a co za tym idzie ubiegłego sezonu wędkarskiego.
Poprzedni sezon był bardzo dla mnie udany, więc ten nie mógł być gorszy, bo z roku na rok Wisła obdarzała mnie co raz piękniejszymi i większymi rybami. W 2013 jak i co roku „łowy” zacząłem na Wiśle.W połowie lutego wybrałem się kilka razy z tatą i batami na odcinek rzeki, gdzie co roku wczesną wiosną ryby pojawiają się tam na „wiosenne żerowanie".
Jak każdy pamięta, zima ubiegłego roku była długa i odpuściła dopiero w kwietniu. Jednak trzeba było gdzieś się ruszyć z wędkami, bo wysiedzieć w domu w całkowitej abstynencji od wędkowania się nie da. Na lód chodzimy bardzo rzadko, a w tym roku nie byliśmy ani razu.
Powracając do pierwszych lutowych pieszych wypraw z wędkami nad Wisłę, to było naprawdę kiepsko. Jedyne co można było połowić to małe krąpie, albo równie małe jelce. Pamiętam lata, w których w lutym łowiliśmy tam piękne płocie, krąpie, czy okonie. Trzeba było przyjąć to na klatę i poczekać aż kochana zima
w końcu da sobie spokój i odpuści. Jednak zima cały czas nie odpuszczała, a nastał już marzec, a co za tym idzie koniec zakazu połowu miętusa. Pierwszy raz z myślą o marmurkach pojechałem 4 marca. Było to otwarcie gruntowego sezonu, więc w domu zrobiłem przesortowanie w cieżarkach i haczykach na miętusa
i mogłem wyruszać. O 16.30 byłem już na opasce w miejscu, gdzie w zeszłym roku udało mi się złowić dwa życiowe miętusy (53 i 55 cm). Gdy rozwijałem wędki doszło do mnie dwóch kolegów, z którymi się wcześniej umówiłem. Niestety mi nie udało się nic złowić, a nawet nie miałem jednego brania, kolega dwa branka miał, lecz pośpieszył się trochę z zacięciem. Brania miał między 18.30, a 19.15h. To najlepsze godziny żerowania w moich miejscach miętusów, które mi się sprawdzają już od dwóch lat.
Marzec minął nie wiadomo kiedy, a ja nie złowiłem żadnego miętusa, a jeszcze kilka razy byłem, lecz bez skutków. W tamtym roku w marcu złowiłem kilka mietusków, a w tym nie udało mi się złowić ani jednego. No cóż trzeba było dać sobie z nimi spokój i odwiedzić je dopiero jesienią.
W końcu dotarła do nas długo oczekiwana wiosna. Jeziora zaczęły rozmarzać z pokrywy lodowej, a stan wody na Wiśle zaczął się podnosić z przyczyny topniejących śniegów w górach.
28 kwietnia miałem pierwsze w tym roku zawody i to okręgowe. Dzień prędzej pojechał na trening na kanał śluzowy, bo właśnie tam miały odbyć się zawody. Warunki były kiepskie, bo wiał mocny i zimny wiatr, ale trzeba było sprawdzić czy w ogóle jakieś ryby już w kanał weszły. Niestety przeciągająca się długo zima, spowodowała(tak mi się wydaję), że białej ryby praktycznie nie było. Za to na do tarła przygotowały się już piękne sandacze, które pływały przy samym brzegu. Raczej to nie mogło pomóc w zawodach spławikowych.
Z tego co dowiedziałem się na treningu to, to że jedyną szansą na dobre miejsce jest próba dobrania się do jazgarzy.
Nadszedł dzień zawodów. Pobudka o 5 rano, szybkie śniadanie i próby wybudzenia się. Pogoda była jeszcze gorsza niż w poprzedni dzień. Mocny wiatr, deszcz i niska temperatura nie zachęcały do udziału w zawodach, ale czego to się nie robi dla ryb. I tak jak się spodziewałem ryba w ogóle praktycznie nie brała. Przez pierwsze półtorej godziny nie złapałem żadnej ryby, ale z tym mieli nawet problem wysokiej klasy seniorzy.
Jednak z czasem zacząłem łowić bardzo pojedyncze jazgarze, których złowiłem zaledwie 7, ale dały mi one o dziwo 1 miejsce, bo naprawdę warunki i brak ryb w łowisku na wiele nie pozwalały. Sezon zawodniczy zaczął się bardzo dobrze. Pierwsze miejsce na otwarcie sezonu okręgowego to już coś.
W końcu długo oczekiwany 1 maj. Najpierw pojechałem od rana pomachać trochę za szczupakiem na pobliskie (linowe) jeziorko. Złowiłem łącznie chyba 4 szczupaki, lecz żaden nie miał nawet wymiaru. Nasze realia na jeziorach są takie, a nie inne więc po południu pojechałem z tatą na Wisłę. Na Wiśle jest zawsze do zrealizowania plan B, bo jeśli szczupaki mają nas w nosie, to można zawsze spróbować szczęścia na wiślanych rafach w poszukiwaniu boleni.
Tacie udało się pod sam wieczór złowić jedną rapke, ale wielkością to ona nie powalała. No cóż był to dopiero początek sezonu spinningowego, więc jeszcze wiele przed nami. Pierwszego wymiarowego szczupaczka udało mi się złowić dopiero 11 maja, a miał zaledwie 50 cm. Nie napawało to optymizmem, ale trzeba było wierzyć, że będzie lepiej. Maj nadal trwał, a ja jeszcze bez wiślanej torpedy na końce, cos trzeba było z tym zrobić.
22 maja pojechał z chłopakami na opaskę bo rapki zaczęły już tam fajnie hulać. W końcu się udało i tego dnia złowiłem dwa bolenie, ale było to raczej rybki z klasy podstawowej. Jedna miała 52 cm i połakomiła się na Kastmastera, a druga pięćdziesięcio centymetrowa uderzyła w łamaną rapalkę. Opaska przyniosła mi jeszcze kilka majowych bolków, a szczupaki były gdzieś pochowane, bo nie miałem na koncie jeszcze żadnego wiślanego szczupaka. Zbliżał się koniec maja, więc pomyślałem o wybraniu się na profesorki, bo to już najwyższa pora. 31 maja pojechałem na jezioro, gdzie w ubiegłym roku złowiłem kilka linów. Nad wodą byłem o 4 rano. Piękna mgiełka nad wodą i spokojna tafla. Każdy wie o czym mówię, bo to coś pięknego. Ryba za bardzo nie żerowała, ale udało mi się zaciąć lina, który okazał się leszczem. Rybka miała 47 cm
i wzięła na pęczek białych robaków. To pierwszy mój leszcz na tym jeziorze. Nad wodą byłem do 9, ponieważ rano zaczął wiać silny wiatr.
Wtedy już odłożyłem spinning i jeździłem z nastawieniem się na liny i leszcze. 11 czerwca byłem kolejny raz, ale już na innym stanowisku. Nad wodą pojawiłem się o 17.15. Spokojne rozwinięcie sprzętu, przygotowanie zanęty i można było zacząć łowić. Już na początku na wędce meldowały się linki w rozmiarze przedszkolaków, ale miałem nadzieję, że po przedszkolaki przyjdą mamusie.Dopiero o 20.50 miałem piękne, linowe branie. Spławik powoli zaczął sunąć po tafli, aż w końcu się pod nią schował. Po zacięciu od razu wiedziałem, że mam na kiju naprawdę fajną rybę. Po około 3-4 minutowym holu na przy brzegu pokazał się piękny, zielony prosiaczek. Chciał jeszcze uciec w pobliskie lilie, ale na szczęście mu się to nie udało. W końcu wylądował w podbieraku. Był piękny, taki o jakim marzyłem. Wiedziałem, że mój rekord(39cm.)został pobity, ale o ile. Miarka pokazała 47 cm. Byłem w szoku bo to dla mnie olbrzym. Rekord pobity aż o 8 cm. Kilka fotek i czas na wypuszczenie pięknego lina. Odpłynął spokojnie jakby nigdy nic...
Na drugi dzień zrobiłem powtórkę i zameldowałem się na tym samym stanowisku. Dzisiaj też szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo złowiłem sześćdziesięcio centymetrowego leszcza.
Leszcz jak i lin wzięły na pęk białych robaków. Według mnie najlepsza przynęta na tamte jezioro. To największe ryby tych gatunków jakie złowiłem w tym roku na ty jeziorze, ale jeszcze kilkanaście razy byłem zapolować na liny i leszcze i coś tam złowiłem. Udało mi się złowić jeszcze dwa leszcze (48 i 49 cm)i 6 linów(36,38,33,35,29,37cm).
Gdy naprawdę zrobiło ciepło, wręcz upalnie przestałem już jeździć na liny, bo stanowisko strasznie zarasło,
a na Wiśle zaczęły brać okonie.
Między 21-27 czerwca jeździłem na Wisłę pobawić się trochę z okoniami. Z tej zabawy nawet wyszła nowa życiówka 34 cm. Trochę skromna, ale mnie bardzo cieszy. Okonie fajnie brały, a najlepiej na paprochy w kolorze motoroil i herbata z pieprzem.
Przyszły w końcu upragnione wakacje. Niestety na początku lipca jeździłem mało, bo mało co się u mnie działo. Dopiero od połowy lipca znów dawały o sobie znać opaskowe bolenie. Jeździłem za nimi miedzy 24 lipcem, a 7 sierpniem. Udało się w końcu złowić pierwszego w sezonie wiślanego szczupaka. Miał 66 cm i połakomił się na małego kleniowego woblerka.
W końcu udało mi się złowić jakiegoś większego bolenia. Wziął na wahadłówkę i mierzył 68cm. Bardzo fajna walka i widowiskowe branie. Jednak te ryby mają w sobie coś pięknego. Tych brań i holi nie da się zapomnieć.
Później worek z większymi boleniami się rozwiązał, bo jednego dnia udało mi się złowić trzy bolenie(60,61,66cm i wiele innych)
Szczupaki też zaczęły pojawiać się na moim kiju. Spory nurt i płytka woda nie przeszkadzały im w poszukiwaniu drobnicy. Kolejne szczupaki z tego miejsca miały 58 i 54 cm. Podchodziły w to miejsce regularnie po godzinie 20. Jednak jak to bywa z naszą tama, szybki spadek wody i szczupaków już tam nie było, a szkoda bo zacząłem już je rozpracowywać.
Od 13 do 27 sierpnia można mnie było spotkać na cyplu kończącym opaskę i feederami. Trzeba było trochę odpocząć od spinningu i posiedzieć trochę za wiślanymi karasiami. Trochę ich połowiłem i brały przeważnie egzemplarze 28-33 cm. Zabawa była, a inni mieli szczęście i pociągali karpie, które musiały w końcu tam podejść. Jednak ja nie miałem szczęścia spotkać się z karpie i zadowalałem się zabawą z karasiami. Najlepiej brały na białe lub białe z kukurydzą. Zanęta nie odgrywała dużej roli, ale bardzo pozytywnie byłem zaskoczony dodatkiem Marcela o zapachu śliwki. Przyszedł wrzesień, a co za tym idzie w moim przypadku szkoła. Nagle zrobiło się nagle mniej czasu na ryby, ale na pocieszenie zaczęły brać sandacze. Początek września był udany bo złowiliśmy z tatą kilka sandaczy, ale żaden nie miał więcej niż 65 cm. Jednak udało mi się złowić siedemdziesiątaka na rafie, który połakomił się na łamanego woblera mojego taty. Jednak z biegiem czasu sandacze brały coraz gorzej. Musieliśmy pocieszać się boleniami, które już schodziły coraz niżej, ale jeszcze były skore do współpracy.
W między czasie miałem kilka zawodów, w których naprawdę dobrze mi szło. Wzbogaciłem moją szafkę o kilka nowych pucharów, a siebie o nowe doświadczenia. Nadszedł październik więc czas szczupaków i sandaczy. Pojeździłem trochę na pobliskie jeziora trochę pomachać, ale przeważnie tylko na machaniu się kończyło. W tym sezonie u mnie szczupaki brały bardzo słabo, a jak udało się jakiegoś skusić do brania to był przeważnie małe.
Z sandaczem niestety było podobnie, ale tu się nie dziwię bo mało jeździłem na Wisłę. Jednak tacie udało się złowić kilka sandaczy, ale było gorzej niż rok temu. Ja nawet jak już jeździłem czy to z tatą czy z kolegą to jedynie mogłem pomagać w podbieraniu sandaczy. Nie mam do tych ryb szczęścia, ale zamierzam to zmienić w przyszłym sezonie.
W listopadzie na rybach byłem zaledwie kilka razy. Na łódkę już nie jeździłem tylko z brzegu z nastawieniem na miętusy, którym wiosną obiecałem, że wrócę. Jednak coś było nie tak, bo nie udało mi się złowić w tym roku żadnego miętusa. Ostatnie dni listopada i początek grudnia spędziłem na jeziorach. Nawet udało się coś połowić, ale szczupaki były niewymiarowe. Trzeba było w końcu wędki powiesić na kołkach i czekać następnego sezonu.
Podsumowując ten sezon mogę powiedzieć, ze był na pewno słabszy niż poprzedni, bo nie udało mi się złowić żadnej ryby godnej uwagi. Jedyne z czego mogę się cieszyć to, to że idzie mi coraz lepiej w zawodach i sprawiają mi one radość.
W tym sezonie na rybach byłem 152 razy, a więc spadek o 24 wypady niż rok temu.
-Boleni w tym roku udało mi się złowić 15 sztuk (w tamtym roku 17). Największy boleń miał 68 cm. Średnia bolenia wyniosła około 57 cm.
-Szczupaków w tym roku złowiłem zaledwie 18 sztuk(w tamtym roku 26). Jak wspominałem wielkością nie powalały, a największy miał 66 cm.
-Sandaczy złowiłem 7 sztuk( w tamtym roku 4). Jedynie cieszę się z tego 70 centymetrowego, bo to już była fajna rybka.
W 2013 roku udało mi się pobić dwie życiówki:
-Lin 47cm
-Okoń 34cm
Sezon był słabszy niż poprzedni, ale miejmy nadzieję, że ten sezon będzie lepszy.
Chciałem pozdrowić wszystkich forumowiczów i życzyć im udanego sezonu 2014.
Krystian Dąbrowski