WSTĘP
Tą autentyczną opowieść postanowiłem podzielić na trzy części.
Ilość zdarzeń i przygód jakie miały miejsce w czasie tych ośmiu dni, ich intensywność, charakter i zdumiewająca czasami absurdalność zasługują na szczegółowy opis.Mam nadzieję, że podczas tej lektury choćby w minimalnym stopniu doznacie tych emocji i uczuć jakie nam towarzyszyły. Takie wyprawy pamięta się do końca życia.
Miłej lektury i...dobrej zabawy.
"Strachu"
PROLOG
Kilka tygodni temu...
Na sklepie mnóstwo ludzi. Bardzo intensywny dzień. W przerwie pomiędzy rozmową z jednym, a następnym klientem w mojej kieszeni odzywa się telefon. Patrzę na wyświetlacz...JARECKI WTV.
Rozmowa trwała zaledwie 2 minuty. W skrócie wyglądała tak: ,,Lecimy do Szwecji, właśnie kupuję bilety na samolot, daj mi swoje dane! Lecisz?"
To nawet nie skrót, tak to poprostu wyglądało. Moja odpowiedź była równie szybka: ,,Oddzwonie za minutę."
W ciągu jednej minuty udaje mi się załatwić zgodę na wyjazd i w pracy i w domu( szok!! ). Oddzwaniam do Jarka: ,,Ok, lecimy!!"
Wkrótce formuje się pięcioosobowa ekipa. Jarecki, Wodziniak, Ja (ekipa WTV), Konrad Kolańczyk (KR FISHING)
i Remigiusz Kolańczyk (PURE FISHING ). Bardzo ciekawa mieszanka wędkarsko-towarzyska.
Idea wyjazdu jest prosta. Lecimy na szkiery połapać szczupaki, potestować trochę sprzętu i nakręcić dobry materiał, z którego powstanie film. Termin wyjazdu od 1 do 8-ego maja.
Zapowiada się niezłe otwarcie szczupakowego sezonu....
ODSŁONA PIERWSZA
"Przygotowania..."
To były najdziwniejsze przygotowania do poważnej wyprawy jakie miałem kiedykolwiek. Dlaczego? Dlatego, że ich prawie nie było!
Od razu założyłem sobie, że spakuję się w jedno(!), średniej wielkości, głębokie pudełko ( PLANO 2-3730-25 ).
Gumki, główki, blachy, woblery, przypony. Uwierzcie, udało mi się. No w 95%. Limit bagażu do samolotu to 32 kg. Trzeba było się pilnować. Musieliśmy zabrać ciepłe ciuchy. Prognozy pogody były bezlitosne. Bardzo chłodno, wietrznie i z opadami.
Dzień przed wylotem zrobiliśmy z Jarkiem spore zakupy spożywcze. Kupowanie jakiejkolwiek żywności w Szwecji to spore koszty i niezbyt fajne doznania smakowe (np. chleb jest słodki!). Obliczyliśmy ile parówek potrzebujemy na śniadanie przez 8 dni, zakupiliśmy odpowiednią ilość makaronu, paczkowanych wędlin, serów, herbatę, kawę, sosy w torebce, olbrzymi kawał karkówki (prawie 3 kilowy) i oczywiście odpowiednia ilość wody ognistej w różnych wariantach. Uważaliśmy przy tym, żeby cały ten stos jedzenia i picia, rozłożyć równomiernie na trzy części. Trzy, dlatego że ja, Robert i Jarecki lecimy z Warszawy. Remek i Konrad z Krakowa.
Jeszcze jedna mała kwestia. Nigdy przedtem nie leciałem samolotem... . Powaga!! Leciałem szybowcem, ale nigdy samolotem komunikacyjnym. Przyprawiało mnie to o niesamowity dreszczyk i przyznaję, że gdzieś tam głęboko był też strach he,he,he.
ODSŁONA DRUGA
"Ku przygodzie"
Dzień wylotu. Rano pogoda przepiękna. Słońce, bezwietrznie, na termometrze prawie 17 stopni.
Zbiórka pod blokiem Jarka o 9:30. Obyło się bez większych poślizgów czasowych. Na lotnisku meldujemy się około 10:00. Przed terminalem rozdzielamy jeszcze resztę spożywki i ....tu niespodzianka. Remek i Konrad przysłali nam sporo przynęt SEBILE‚a (woblery, gumy) i kilka modeli wędek FENWICK‚a. Jarek rozdzielił to wszystko w/g kategorii wagowej. Ja na lekko, Robert średnie przynęty, Jarek ciężko.
Czas na odprawę. Kolejno wkładamy bagaże na wagę. Przy okazji robimy małe zakłady, o to kto będzie najbliżej limitu. Robert wygrywa, równe 32 kg, dalej Jarecki 31,7 i ja 30,6. Wędki w tubach na bagaż sportowy i dalej przez kontrolę. Za chwilę jest już po wszystkim. Szybkie zakupy na bezcłówce ( oczywiście jakby miało zabraknąć wody ognistej he, he, he). O 11 siedzimy już w samolocie. Liczyłem na miejsce przy oknie, ale chłopaki byli szybsi. Trudno. Zapinam pas i z lekkim nerwem czekam na start.
Samolot staje na końcu pasa. Huk silników się wzmaga i nagłe przyspieszenie wgniata w fotel. Airbus wyrywa do góry jak wystrzelony z procy.
Po kilkunastu sekundach przez okno widzę w dole Warszawę w całej krasie. Przedziwne uczucie. Przed nami godzina i 20 minut lotu. Następny krok już na szwedzkiej ziemi, lotnisko Skavsta (Sztokholm).
ODSŁONA TRZECIA
"Na szwedzkiej ziemi"
Lot minął baaardzo szybko i spokojnie, do momentu lądowania.
Sądząc po minach Jarka i Roberta to nie było normalne lądowanie. Zaraz po zejściu pod poziom chmur dało się odczuć jak mocny wiatr wieje w okolicach lotniska. Przez dobre 15 minut lot przypominał jazdę kolejką górską. Samo lądowanie...samolot przyziemił bardzo twardo robiąc tzw. kangura. Zaraz później podczas hamowania wiatr próbował zepchnąć nas z pasa. Na załodze też musiało to zrobić wrażenie, bo po zatrzymaniu się samolotu stewardesa ogłosiła, że wylądowaliśmy w ....Oslo. Dostała za tą gafę gromkie brawa.
Po wyjściu z samolotu doznaliśmy lekkiego szoku termicznego. Niska temperatura i wiatr jakie nas przywitały nie dawały cienia złudzeń, co do tego, co nas czeka.
Na parkingu czekał już na nas Cris. To u niego będziemy mieszkać i jego łódkami będziemy pływać. W niecałą godzinę jesteśmy na miejscu. Krajobraz i przyroda jaką zastajemy zatykają dech w piersiach. Skały, lasy, pola, stada dzikich gęsi, żurawi, orły, zające, sarny...można wyliczać bez końca.
Szybko rozpakowujemy manele, bo woda jest w zasięgu wzroku i człowiek jakiejś szajby dostaje i gdyby mógł zaraz pognałby nad wodę z wędką.
Okazuje się, że nie będzie z tym tak prosto.
Jedna łódź (mniejsza) jest w garażu na przyczepie. Druga (większa), stoi na podwórku na....dwóch wannach i drewnianych kołkach. Trzeba będzie ją wciągnąć na przyczepę a potem obie łódki zwodować 5-6 km stąd.
Przez moment mam dziwne przeczucie, że coś się wydarzy.
Same łodzie przedstawiają się ciekawie.
Mniejsza, typowo wędkarska. Całkiem sporo miejsca w środku, podesty do wygodnego łowienia, kokpit z kierownicą i manetką gazu, 25 konny dwusuwowy silnik na pawęży. Wygląda praktycznie i rasowo.
Większa łódź przypomina nieco....stary, amerykański krążownik szos (w sensie wrażenia wzrokowego). To kabinówka w drewnie ze ogromnym i ciężkim 100 konnym silnikiem Mercury, również dwusuwowym (silnik chyba starszy niż sama łódź). Sterowana jest również kołem i manetką. To, że ma swoje lata widać jak na dłoni. Czas odcisnął na niej swoje zęby. Jest jednak w niej coś... . Coś czego nie potrafię wytłumaczyć. Trochę tak, jakby ta łódź miała swoją duszę, klimat, jakiś magiczny magnetyzm.
Jest już po południu i trzeba ostro brać się do roboty. Konrad i Remik będą dopiero późnym wieczorem. Do tego czasu trzeba się z tym uwinąć. Mamy 8 dni na to, żeby poznać łowisko i znaleźć ryby. Jesteśmy na nieznanym łowisku, bez przewodnika, czeka nas kupa roboty. Na jutro wszystko ma być już gotowe i nic tylko łowić.
Jakże dalekie to było od rzeczywistości....
ODSŁONA CZWARTA
"Gremliny"
Gremlin, to w/g definicji fikcyjny stwór, legenda, złośliwy chochlik, który powoduje niewytłumaczalne, niespodziewane, trudne w naprawie uszkodzenia, defekty i usterki urządzeń technicznych.
To, o czym przeczytacie za chwilę jest chyba dowodem na realne istnienie tych wrednych, złośliwych i natrętnych istot.
Mniejsza łódź jak już wspomniałem była na przyczepie więc zawiezienie i zwodowanie jej nie było problematyczne. Cris z Jarkiem uwinęli się z tym szybko. Jarek został na wodzie, czekając na przywiezienie drugiej łódki. Oczywiście tuż przed wyjazdem z pierwszą łódką, po cichu poprosił mnie o złożenie na szybko dwóch wędek, co też uczyniłem. Czas oczekiwania na wodowanie drugiej łódki umilał sobie ćwicząc łowienie z opadu w miejscu, które wręcz pachniało sandaczem. Cwaniak.
Ja, zostałem w domu i przez ten czas rozpakowałem swój bagaż, naszykowałem wędkarskie ciuchy.
Robert też miał co robić. Poszedł wzmacniać pomost, do którego mieliśmy cumować łodzie. Zabrał ze sobą potrzebne narzędzia, parę desek i zniknął za lasem.
Wrócił Cris. Odstawiliśmy małą przyczepę i........ . No właśnie. Zostało nas dwóch i wielka krypa stojąca na dwóch wannach. Dotarło do mnie, że będzie to niezła jazda.
Cris to jednak bardzo oryginalna postać. Jego zapał, zaangażowanie oraz dystans do tego rodzaju wyzwań zadziwił mnie z miejsca i wpompował nowe siły w mojego ducha.
Niestety wszystko szło sprawnie do pewnego momentu. Udało się nam wciągnąć łódź do połowy przyczepy, ale usunięcie wanien spod kadłuba okazało się dużo większym wyzwaniem. Na szczęście pojawił się Robert. We trzech daliśmy radę, choć też nie bez problemów. Silnik, jego kolumna, była zanurzona w plastikowej beczce, stojącej z tyłu łodzi. Żeby wyciągnąć bekę z pod silnika trzeba było podnieść kolumnę silnika. Sam silnik waży jakieś 150 kilo. Ja podtrzymywałem łódź plecami z jednej strony, chłopaki szarpali się w tym czasie z silnikiem i beczką. Długo nam się zeszło. Udało się. Słońce było już dość nisko nad horyzontem, gdy łódź była gotowa do podróży.
Wrzucam do łodzi kanister z paliwem, liny, kotwicę, wkładamy ciepłe ciuchy i w drogę.
Nasze zadanie polegało nie tylko na wodowaniu łodzi. Trzeba było jeszcze przepłynąć nimi z miejsca wodowania do naszego pomostu. Około 3-4 km wodą. Czas nas gonił.
W drodze na slip, Cris opowiada nam jak to ostatnio koło mu odpadło w tej przyczepie, na której holujemy łódź. Wywołało to u mnie i u Roberta cykliczny odruch zerkania w lusterka, odwracania głowy i patrzenia czy wszystko z tyłu ok. Tak dla pewności, że jeszcze coś ciągniemy.
Dotarliśmy na miejsce. Przyczepa do wody. Łódź powoli zjeżdża z przyczepy i nagle stop! Ani centymetra dalej.
Silnik ma długą kolumnę. Zarył się w dno równo i blokuje dalsze wodowanie. Dopiero wtedy Cris zwrócił nam uwagę na to, że jest bardzo niski stan wody. W/g jego relacji brakowało 70-80 cm wody (?!). Nie pozostało nam nic innego, jak wgramolić się z Robertem na łódź i podnieść maksymalnie kolumnę silnika. Przypominam, że silnik waży około 150 kg. Zanim się z tym uporaliśmy byliśmy mokrzy od potu, a ręce wydłużyły się nam o jakieś 30 cm. Najważniejsze, że się udało! Łódź z gracją unosiła się na wodzie.
Uśmiechnięci wlaliśmy paliwo, odpalamy silnik, wrzucamy wsteczny i...i nic się nie dzieje. Silnik pracuje, ale łódka ani drgnie. Wrzucam ponownie luz, a potem znów wsteczny i znowu nic. Powtarzam tą czynność kilkukrotnie. Przez klekot silnika przebija się głos Crisa : "Wsteczny!! Wrzuć wsteczny!! " Kurna!! Przecież wrzucam!! Gaszę silnik. Łódź dryfuje z wiatrem.
Podpływa Jarek. "Co jest !?"
No właśnie, co? Odpalam ponownie silnik, przesuwam manetkę lekko do przodu. Bieg wchodzi i łódź powoli rusza do przodu. Odpływam trochę od slipu. Wrzucam wsteczny i...znów klapa. Wybucha krótka, burzliwa dyskusja. Dobra, płyniemy do pomostu. Tam zdecydujemy co dalej. Ustawiam łódź w kierunku płynięcia i czekam na Jarka.
Jarek staje łódką obok nas. Przesuwa manetkę gazu do przodu i...NIC!! Jak stał, tak stoi w miejscu! Wrzuca wsteczny, płynie do tyłu. Wrzuca bieg do przodu i ani drgnie. Co tu się kurna dzieje !!
Crisa na slipie już nie widać. Pewnie wsiadł w samochód i pojechał do domu.
Przez dobre 20 minut Jarek próbuje coś zrobić z silnikiem. Bezskutecznie.
Nie ma tak bogatego zasobu słownictwa, ani tego kulturalnego, ani tego niecenzuralnego, żeby opisać to, co czuliśmy i myśleliśmy w tym momencie.
Czas był bezlitosny, robiła się już szarówka. Szybka decyzja. Nasza łódź ma bieg do przodu więc weźmiemy Jarka na hol i do przodu. Lina gotowa i zamocowana. Manetka do przodu i ruszamy. Płyniemy wolnym, spokojnym tempem.
Po jakimś czasie stwierdzam, że jak popłyniemy trochę szybciej nic się nie stanie. Popycham manetkę do przodu. Silnik nie reaguje. Ani nie rosną obroty, ani prędkość. AAAARRRGGHHHH!!!!!
Po chwili wściekłości przychodzi głupawka i wszyscy ryczymy ze śmiechu. Po kolejnych 100-200 metrach silnik niespodziewanie gaśnie. Kilkanaście prób odpalenia go nie daje żadnych rezultatów oprócz jednego....zdycha również akumulator! Znów śmiech, tylko bardziej wariacki.
Przez kilka chwil dryfujemy tak w ciszy. W końcu Jarek (chyba z desperacji) zaczyna odpalać swój silnik. Nie zostaje nam nic innego jak to, żeby Jarek holował nas na wstecznym. Jakby ktoś obserwował to z brzegu, to albo by umarł ze śmiechu albo powiadomił tutejszą Policję.
Nagle, zdarza się cud!! Jarek (niechcący) przesuwa manetkę do przodu i bieg zaskakuje!! Łapie za kierownicę i pływa w kółko naszej łodzi krzycząc: "Przewiążcie linę, bo nie będę ryzykował wrzucania na luz!!" . Błyskawicznie przewiązujemy linę tak, żeby to Jarek nas holował. Udaję się. Teraz to my jesteśmy na holu. Poruszamy się nawet z większą prędkością niż poprzednio! Byle do przodu.., to najważniejsze.
Po drodze podziwiamy trzcinowiska, zatoki, skały, ptactwo. Wiatr ucichł całkowicie, ale zrobiło się piekielnie zimno. Dopływamy do trzcinowego przesmyku, którym możemy skrócić sobie drogę do pomostu. Normalnie musielibyśmy opłynąć jeszcze dużą, skalistą wyspę. Biorąc pod uwagę nasze problemy techniczne i szczęście, nikt z nas nie bierze pod uwagę dłuższej trasy.
Umyka nam z pamięci ostrzeżenie Crisa o niskim stanie wody, bo w tym wypadku przejście przez ten przesmyk może być problematyczne.
Przesmyk w najszerszym miejscu ma jakieś 5-6 metrów. Po jego przekroczeniu wpływa się na szeroka trzcinową zatoczkę, która kończy się większym przesmykiem i wyjściem na naszą docelową, dużą zatokę (tam jest nasz pomost).
W pewnym momencie, przed łódką Jarka widać potężne zawirowanie na wodzie! Widać również ślad uciekającej dużej ryby. Po szybkości i gwałtownych zmianach kierunku wnioskujemy, że to szczupak. to wydarzenie wywołuje u nas euforię i podekscytowanie. Są ryby!! I to jakie. Nie zauważamy jak silnik Jarka zaczyna wyrzucać za sobą olbrzymie ilości mułu i roślin. Prędkość poruszania spadła niemal do zera. Zanim ochłonęliśmy ugrzęźliśmy na mieliźnie. Silnik Jarka zgasł i zapadła złowroga cisza... . Utknęliśmy u wyjścia z tej małej zatoki. Nasz pomost był już widoczny, zostało nam tylko jakieś 400 metrów.
Jarkowi udaje się odpalić silnik. Oczywiście biegu do przodu nie ma, tylko wsteczny. Problem jest gdzie indziej.
Zanurzenie dużej łodzi jest o wiele większe od małej, no i długość kolumny silnika!! Teraz musimy wyrwać jakoś dużą łódź z tego bagna.
Trzeba dźwignąć mocno silnik, żeby Jarek spróbował nas ściągnąć na głębszą wodę. Wpadamy z Robertem na pomysł jak podnieść silnik.
Na szczycie osłony silnika jest duże mocarne ucho. Znajdujemy w kabinie kawał grubej, solidnej liny. Przeplatamy ją przez ucho i w momencie, gdy Jarek na wstecznym daje pełny gaz ciągniemy mocno linę, podnosząc silnik, kładąc się niemal na płasko na dnie łodzi (na zasadzie przeciwwagi). Trwa to jakieś 30-40 sekund. Udaje się!! Wypływamy na głębszą wodę. Rany, byle tylko doczłapać się do pomostu.
Po drodze Jarkowi znów udaje się wrzucić bieg do przodu. Powtórka z rozrywki. Jarek przekłada linę na rufę i holuje nas w sposób normalny. Dopływamy do pomostu.
Tu mamy kolejne spotkanie z dużą rybą. W momencie, gdy łódka Jarka dobija do pomostu z przybrzeżnych trzcinowisk zrywa się do ucieczki kolejny bardzo duży szczupak. Jarek widzi go jak na dłoni (woda przy pomoście jest czyściutka), rozentuzjazmowany krzyczy coś o metrówce. Jego mina mówi wszystko. Atmosfera staje się jeszcze bardziej gorąca w momencie, gdy cumujemy z Robertem dużą łódź. Tuż przy pomoście, na skraju zanurzonych roślin widzimy przepływającego kolejnego szczupaka. Bez dwóch zdań około metra!
Po tych wszystkich przejściach widok dużych ryb podnosi nas na duchu. Parafrazując słynne powiedzenie, złe miłego początki. Mam taką nadzieję...
Od pomostu do naszej kwatery mieliśmy jakieś 600 metrów przez pola i skalne wzniesienie. Taki spacerek to przyjemność. Aha, chyba, że się dźwiga duży (czyt. ciężki), 130 ah akumulator. Musieliśmy go zabrać do ładowania. Było już prawie ciemno.
Dotarliśmy do domu Crisa milcząc i powłócząc nogami. Cris pojechał na lotnisko po Konrada i Remika, a my zajęliśmy się przygotowaniem posiłku i dyskusjach na temat tego co się dziś wydarzyło.
Najedzeni, czekaliśmy z butelką czegoś mocniejszego na chłopaków. Po półtorej godziny byliśmy już w komplecie. Od razu zrobiło się gwarnie i wesoło. Rozmowom i śmiechom nie było końca, niejaki Jack Daniels o to zadbał. Naszykowaliśmy też sprzęt. Wreszcie ktoś zerka na zegarek i daje komendę dość. Jest parę minut po trzeciej nad ranem. Grzecznie rozchodzimy się łóżek, za parę godzin trzeba znów walczyć..
Ładuję się do śpiwora, oczy zamykają się błyskawicznie. Przez ułamek sekundy widzę w głowie nasze łódki i ohydnego, złośliwego gremlina skaczącego po silnikach. Obraca się powoli w moją stronę i z perfidnym uśmiechem skrzeczy...
"To jeszcze nie koniec!!"
Nie mówcie mi więc, że te stwory nie istnieją....
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
C. D. N.
Tomek "Strachu" Straszewski