Najważniejszym elementem sandaczowej układanki na Wiśle (i innych łowiskach) jest wybór odpowiedniej miejscówki. Wiadomo, że ryby nie złowimy tam, gdzie jej nie ma.
Najpierw trzeba wytypować potencjalne bankowe miejsca, w których kręcą się mętnookie, a potem regularnie sprawdzać je z wędką w ręku.
Zacznę od tego, że poziom wody w rzece zmienia się dość często i co za tym idzie, miejscówka która dziś jest dobra, niekoniecznie jutro też będzie „dawała” nam brania. Wciąż trzeba szukać nowych met i umieć się dostosować do rzeki. Im więcej czasu ktoś spędzi nad wodą, tym więcej pozna miejscówek i ma większe szanse na sukces. Jak w życiu...
Jesienią łowię w miejscach z wolnym uciągiem. Woda nie może płynąć zbyt szybko, ale nie może też stać. Powolny nurt jest naszym sprzymierzeńcem, bez względu na to, czy uciąg jest równy, czy są to wsteczne prądy. Lubię łowić poniżej rzecznych ostróg, choć na „moim”, mazowieckim odcinku Wisły znalezienie główki, na której nikt akurat nie łowi nie jest prostą sprawą. Zdecydowanie mniej osób odwiedza opaski czy dzikie burty. Powód jest prosty – to znacznie trudniejsze technicznie miejsca do obłowienia. Tu naprawdę dużo przynęt zostawia się w wodzie i trzeba przyłożyć się do łowienia. Plusem jest też to, że – w przeciwieństwie do większości ostróg, do wielu starych opasek i dzikich burt po prostu nie da się dojechać samochodem. Trzeba drałować na piechotę, czasem dość długo – a wielu wędkarzom po prostu nie chce się chodzić. Dobre są też śródrzeczne przykosy, ale one wymagają już łódki lub pontonu, a skoro łowimy z brzegu, to temat przykos pominę.
Pierwszą miejscówką są rzeczne ostrogi. Im silniej nurt napiera na główkę, tym ciekawsze miejsce. Oczywiście jesienią nie szukam ryb w silnym uciągu, tylko w spokojniejszej wodzie. Warto obrzucać warkocz poniżej główki, ale najwięcej brań miałem zawsze nie w samym warkoczu, tylko w spowolnieniach nurtu i wstecznych prądach. Fajnie, gdy wsteczny prąd usypuje poniżej niewielka przykosę, do której przeważnie udaje się dorzucić. Takie miejsce bardzo łatwo zaobserwować podczas bezwietrznej pogody. Tuż poniżej samej „kosy” tworzy się dołek (zdarzało mi się znajdować takie miejsca z głębokością nawet pięciu metrów!), a tam dość często zatrzymują się drapieżniki – nie tylko sandacze. Zwróćcie uwagę na to, że jeśli „wsteczny prąd usypuje przykosę” to znaczy, że znajduje się ona od strony główki, z której łowimy (czyli jest zwrócona w odwrotną stronę, niż przykosy usypywane przez główny nurt rzeki!).
Takie miejsce obławiamy z ostrogi. Warto też przeprowadzić kilka razy gumę tuż przy szczycie główki, przy samych kamieniach – przeważnie jest tam sporo zaczepów, ale bywają też ryby. Sporo brań miałem też na wypłyceniu od strony warkocza. Po rzucie w sam środek warkocza zamykam kabłąk w kołowrotku i pozwalam, aby rzeczny nurt spychał gumę w stronę „klatki”, na wypłycenie, po czym prowadzę przynętę po płytszej wodzie. Tu sandacze nie stoją, ale czasem wpływają napełnić brzuchy. A nie ma lepszej miejscówki do łowienia niż żerowisko – oczywiście pod warunkiem, że wstrzelimy się w odpowiednią porę i ryby tu akurat wpłyną. Łowienie żerujących, a nie odpoczywających drapieżników to dopiero jest coś!
Jeśli napływ na główkę nie jest zbyt szybki, warto także tam zapuścić gumę lub woblera. Tu z reguły jest bardzo dużo zaczepów, jednak rzeczne drapieżniki uwielbiają takie miejsca. Jeden warunek – nurt rzeczny nie może być rwący. Przeważnie też sam napływ bywa dobrym łowiskiem pod warunkiem, że główka nie jest zbyt często oblegana przez wędkarzy. W takim miejscu drapieżniki stoją przy samych kamieniach i bardzo nie lubią, jak im ktoś tupie nad głowami.
Najtrudniejszym technicznie miejscem są opaski. Kamienna faszyna oznacza dużo zaczepów, a wiklinowe materace na dnie oznaczają puste pudełka po przynętach. Ale ryby też są!
Szukam opasek z wolno płynącą wodą i z głębokością nie mniejszą niż dwa metry. Więcej nie trzeba, choć jeśli będą to 4 metry też będzie dobrze. Im więcej kamieni w wodzie, tym teoretycznie lepsze miejsce. Sandacze uwielbiają kamienie! Wybieram takie odcinki opasek, w których da się poskakać po dnie gumami na główkach jigowych o masie od 5gr do 18-20gr. Ale najbardziej lubię takie, gdzie wystarcza obciążenie 10 – 12gram. O samym prowadzeniu gum napiszę w kolejnej, trzeciej części naszej sandaczowej przygody.
Dzikie burty też są niezwykle ciekawym łowiskiem jesiennych sandaczy i mają jedną, olbrzymią zaletę. Podobnie jak opaski, są dość często omijane przez wędkarzy (bo trudniej się tu owi niż na ostrogach), ale też dość często aby do nich dotrzeć, trzeba iść spory kawał drogi od miejsc, w które da się dojechać. Innym nie chce się chodzić, a spinningista powinien czasem się nałazić. Im mniejsza presja w danym miejscu, tym większe szanse na ryby.
Wzdłuż burty – podobnie jak w przypadku kamiennej opaski, powinien płynąć niespiesznie nurt i głębokości też powinna być podobna. Tu jednak nie szukamy kamieni na dnie, a zatopionych korzeni, konarów drzew oraz wielkich kawałów darni czy gliniastych wyrw. Każda nierówność na dnie może dać rybie schronienie.
W takich właśnie miejscach szukam jesiennych sandaczy na Wiśle. Oczywiście trzeba być elastycznym i gdy wody nagle przybędzie (na tyle, że da się jeszcze łowić, bo jeśli nurtem płyną drzewa, to ja odpuszczam całkowicie), trzeba umieć się dostosować. Nawet niewielki przybór może „zniszczyć” nam namierzoną i rozpracowaną miejscówkę i „poprzestawiać” ryby. Dlatego wciąż trzeba szukać nowych, sandaczowych „bankówek”.
Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Crazy Fishermen