Spiderwire Smooth
W poprzednich dwóch artykułach, opisujących moje doświadczenia w łowieniu rzecznych sandaczy jesienią mogliście przeczytać o sprzęcie, którego używam oraz o miejscówkach, w których staram się szukać mętnookich.



fot.1
Skoro więc etap sprzętowy mamy za sobą i w końcu udało nam się wytropić drapieżniki (może inaczej – skoro udało nam się wytypować kilka, potencjalnych miejscówek...), postarajmy się wreszcie coś złowić.

Jesień to czas wielkiego żarcia. Zimne miesiące – jednak jeszcze przed nastaniem „prawdziwej zimy” to okres, gdy drapieżniki chcą napełnić brzuszyska przed nadchodzącymi mrozami. Ich brania są mocne i pewne. Zapomnijcie jednak o agresywnym prowadzeniu przynęt, o podbijaniu gum w stylu „ziemia – niebo” i o tzw. „trzęsieniu ziemi” powodowanym przez bardzo mocno obciążone przynęty gumowe. Owe „trzęsienie ziemi” i przeciążone przynęty sprawdzają się w czerwcu i w miesiącach cieplejszych, w pełni sezonu, a jesienią sandacze zdecydowanie lepiej reagują na powolny, wydłużony opad.

fot.2
Być może wiele osób teraz się zdziwi, ale szukając jesiennych sandaczy łowię gumami, obciążonymi w główki jigowe o masie....około 10 gram. Czasem jest to 7gr, a czasem 12gr, ale rzadko kiedy sięgam po więcej niż 15 gram ołowiu. Podyktowane jest to głównie miejscówkami, a których pisałem we wcześniejszej części moich wypocin – równy i powolny uciąg. Skoro przy odrobinie koncentracji daną miejscówkę można obłowić guma na 10 gramach, to po co przeciążać przynętę 20 gramami? Tym bardziej, że teraz wolno opadający ripper czy twister będzie po prostu skuteczniejszy.
Gumę prowadzę trochę w dryfie. Zauważyłem, że przynęta poruszająca się tzw. „wachlarzem” jest dla ryb atrakcyjniejsza niż taka, która porusza się po linii prostej pod prąd rzeki. Nie wiem czemu, ale tak po prostu jest – przynajmniej na „moim”, mazowieckim odcinku Wisły. Lekko uzbrojoną gumę rzucam w poprzek nurtu, zamykam kabłąk kołowrotka i czekam, aż ripper dojdzie do dna.
Następnie unoszę szczytówkę wędki na 30 – 40 centymetrów i znowu czekam. Opad powinien trwać nie mniej niż 2 -3 sekundy, a dobrze jest, jeśli trwa dwukrotnie dłużej. Guma „fruwa”, dryfuje nad dnem – a to jest niezwykle atrakcyjne dla drapieżników. W pierwszej fazie prowadzenia przynęty, gdy nie jest jeszcze daleko poniżej mojego stanowiska, nawet nie zwijam plecionki.

fot.3
Po prostu prowadzę gumę poprzez unoszenie szczytówki, a resztę robi za mnie nurt rzeki. Jednak pamiętajcie – najważniejszą rzeczą w takim łowieniu w dryfie jest dobór odpowiedniego obciążenia! Jeśli główka jigowa będzie zbyt lekka, nasza przynęta nie dojdzie do dna wcale (to też bywa skuteczne, jednak nie wiemy jak blisko lub daleko od dna płynie nasza guma...), a jeśli zbyt ciężka – będziemy obstukiwać dno tradycyjnie i dość często rwać gumy na zaczepach. Dopiero, gdy ripper czy twister spłynie kilka metrów poniżej mojego stanowiska, zaczynam zwijać plecionkę i prowadzę wabik w tradycyjnym (choć spowolnionym) opadzie. Gumy jednak nie podbijam z nadgarstka jak w pełni sezonu, a unoszę jedynie szczytówkę wędki i powoli zwijam plecionkę. Brania następują oczywiście w opadzie. Przeważnie są bardzo mocne, a przynęta jest głęboko połknięta.

fot.4
Dowodzi to tylko tego, że sandacze dobrze żerują i są aktywne.
Po braniu zawsze sprawdzam, która jest godzina. Mętnookie mają swoje godziny żerowania i jeśli dziś uaktywniły się o godzinie 13ej, jutro powinno być podobnie. Co więcej – jeśli udało nam się namierzyć miejscówkę z sandaczami, to dopóki poziom wody się nie zmieni lub nie nadejdzie jakiś front atmosferyczny (lub ich nie wyżremy....czego raczej nie polecam!), ryby powinny się tu pojawiać regularnie. Zakładam też, że nie wyśledzi nas wędkarska „konkurencja”, która będzie zabierała ryby do domu...

fot.5
Łowienie w dryfie, lekko obciążonymi gumami wymaga ciągłego skupienia. Przynęta uzbrojona siedmioma czy dziesięcioma gramami ołowiu, nawet w lekkim nurcie, nie stuknie w dno na tyle mocno, że poczujemy to w nadgarstku. Możemy to dostrzec tylko na plecionce (która nagle się zluzuje) lub ewentualnie na szczytówce wędki (na kiju który ja używam – Berkley Pulse widać to doskonale). Dlatego ciągłe skupienie jest naprawdę istotne. Jeśli się zagapimy i „prześpimy” moment, w którym guma dotarła do dna, w wielu przypadkach nie odzyskamy już wabika – nurt wturla go pod kamienie czy faszynę i rwanie gotowe.

fot.6Pamiętajcie też o jednym. Łowienie jesiennych sandaczy w Wiśle musi być jednoznaczne ze stratami w przynętach. Wybierając się na taką wyprawę musicie się z tym pogodzić. Nie ma co płakać nad kilkoma gumami, choć nie oszukujmy się – są to koszty. Ale albo polujemy na sandacze i szukamy ich w trudnych miejscach, albo idziemy sobie nad wodę porzucać. Każdy musi samemu dokonać wyboru.

Na koniec mam prośbę. Jeśli dzięki moim poradom uda Wam się namierzyć sandacze i któregoś z nich złowicie, to proszę – zwróćcie mu wolność. Tylko i wyłącznie dlatego, że zostało ich już tak niewiele...

Kamil „Łysy Wąż” Walicki
Crazy Fishermen

 

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się