Troć to ryba dwuśrodowiskowa, w momencie osiągnięcia wielkości między 10 a 20 cm zaczyna się jej pierwsza wędrówka do morza, podczas której wiele sztuk ginie stając się pokarmem innych ryb lub zwierząt lub po prostu z wycieńczenia.
Po spłynięciu do morza żywiąc się głownie drobnymi rybami, potrafią przybierać nawet od 2 do 3 kg rocznie by w trzecim lub czwartym roku życia jako dojrzałe płciowo osobniki wrócić do rzek w celu odbycia tarła.
Wędrujące w górę rzek Trocie nazywane Srebrniakami z powodu srebrzystego ubarwienia boków. By z tarła wrócić jako Kelt o którym to spotkaniu wędkarze marzą już od wczesnej jesieni.
Choć sezon połowów już rozpoczął się na dobre być może, że zdarzyło się tak, że dla kogoś z was był on po prostu nie łaskawy i wrócił do domu nawet bez brania. Powinniście zadać sobie pytanie, dlaczego tak się stało?
Wiem, że zniechęcenie potrafi wiele, lecz warto pomyśleć czy nie spróbować jeszcze raz. Z nabytego doświadczenia mogę powiedzieć, że połowy łososiowatych to chyba jedna z najlepszych form delektowania się wędkarstwem, ponadto chyba najaktywniejsza, te kilometry przemierzone brzegami rzek i potoków często wśród pięknej scenerii leśnej, w różnych porach roku.
Ale może się zdarzyć również tak, że wraca się bez brania lub z niczym. Lecz nigdy taki stan rzeczy nie miał wpływu na podejmowane przez mnie dalsze decyzje. Wręcz przeciwnie był jeszcze większą motywacją do lepszego przygotowania się na kolejny wyjazd. Nie tylko pod względem zaopatrzenia w najłowniejsze przynęty, którymi mogą być zarówno woblery, obrotówki czy wahadłówki, ale również w najdrobniejszych szczegółach, choćby plany miały być snute przez kilka tygodni, tylko na podstawie „jeżdżenia palcem” po mapie.
Dobrą formą zasięgnięcia informacji są „wędkarskie fora”, których coraz więcej jest ich w sieci internetowej a dzięki którym możemy na bieżąco dowiedzieć się o rzece, która będzie celem naszej wyprawy.
Powiem tak – ważne jest to gdzie my na podstawie nabytej praktyki, używając tylko i wyłącznie własnej wyobraźni ulokujemy rybę, a zarazem, z jaką starannością i skutecznością będziemy umieli zaprezentować naszą przynętę, tak, aby sprowokować rybę do brania. Nie za pomocą niezliczonej ilości rzutów często tuż nad głowę odpoczywającej Troci, lecz wybraniem do tego odpowiedniego miejsca i wyczerpującym poprowadzeniu przynęty.
A szansa na to, że nasza wyobraźnia pokryje się z rzeczywistością jest nieporównywalnie większa od prawdopodobieństwa rzutów oddawanych metodą chybiła trafił. I mogę was zapewnić, że łowienie łososiowatych jest totalną grą naszej wyobraźni.
Zwykle wędkarze szukają keltów tam gdzie normalnie należałoby się spodziewać pstrąga, czyli wszelkie dołki, spowolnienia na łukach, w pobliżu powalonych drzew lub za innymi zwaliskami oraz wszelkimi przeszkodami.
Otóż TAK i zarazem NIE. Brzmi to, co najmniej nie logicznie, lecz postaram się to w miarę wyjaśnić. Pstrąg potokowy to ryba terytorialna, jej instynkt samozachowawczy nakazuje wybierać miejsca gdzie będzie mógł przetrwać długi okres czasu pobierając pokarm.
Z Trocią jest troszeczkę inaczej, wycieńczona długą wędrówką na tarło jak również samym tarłem, podczas spływu, który czasami trwa nawet kilka miesięcy dobiera kolejne miejsca odpoczynku tak, aby jednym ruchem znaleźć się w nurcie i ponowić wędrówkę powrotną. Z obserwacji tego gatunku wynika, że do odpoczynku ryby wybierają stanowiska spokojnej wody, bezpośrednio przylegające do koryta rzeki. Wszelkiego rodzaju podwodne głazy czy zatopione fragmenty drzew tuż przy głównym lub w samym nurcie to idealne dla niej miejsca.
Tak ulokowane przeszkody tworzą tuż za nimi spowolnienia, w których spływający kelt może odpocząć bez zbędnego wydatkowania energii. Wbrew prozom jakby się mogło wydawać, kelt spływający do morza nie schodzi głową w dół rzeki, lecz odwrotnie. I kiedy natknie się na odcinek o równym uciągu ustawia się skosem do nurtu – czyli głową w górę rzeki, pozwalając prądom rzecznym się nieść, czasami nawet kilka kilometrów.
Ryby oszczędzają w ten sposób mnóstwo siły, której i tak już nie mają zbyt wiele. Na każdej rzece, można znaleźć takie równe szerokie rynny i na pewno warto w nich ich szukać, obławiając bardzo dokładnie koryto rzeki. Ciekawymi odcinkami są również miejsca gdzie rzeka mocno meandruje tworząc ostre zakręty, raz w jedną, raz w drugą stronę. Główny nurt między takimi meandrami, przerzucany jest od lewego do prawego brzegu.
Przeważnie takie wiraże rzeczne są bogate w miejsca gdzie mocno zmęczone poprzednim odcinkiem, kelty mogą stanąć na dłużej. Spotkać można je tam zarówno przed, jak i za zakrętem. Warto, więc starannie obławiać każdą miejscówkę, bo zdarzyć się może, że podczas kolejnego rzutu podamy przynętę tuż przed odpoczywającą lub spływającą rybą, co z pewnością skusi ją do ataku.
Skoro wspomniałem już o przynętach to teraz kilka słów o ich doborze i wyborze. Gdybym ktoś zapytał mnie o skuteczne przynęty trociowe a jednym zdaniem musiałbym odpowiedzieć, rzekłbym – skuteczne są te, na które się właśnie łowi. Dlatego ważniejsze od doboru przynęty jest przekonanie wędkarza o jej skuteczności i z wielką determinacją jej ciągłe stosowanie. Niemniej jednak podstawową przynętą każdego trociarza jest oczywiście, wobler. Charakteryzuje się on bardzo agresywną pracą, z reguły, ogonową, czyli powinien „ostro wymiatać”, choć często używam również woblerów z boczną pracą.
Drugim elementem, który wyróżnia je spośród innych przynęt to kolorystyka. Są to z reguły woblery malowane jaskrawymi kolorami, które popularnie nazywane są fluorescencyjnymi. Mowa tu oczywiście o wszelkiego rodzaju seledynach, pomarańczach czy żółciach. Naturalnie nie może zabraknąć strażaków czy flagowców.
Osobiście używam tylko przynęt wykonanych własnoręcznie, ale na naszym rynku nie brakuje woblerów, których zdecydowałbym się użyć. Wielkość tych przynęt jak najbardziej uzależniona jest od łowiska, nad którym się znajduję, ale zdecydowana większość to woblery w przedziale od 5 do 10 centymetrów.
Z powodzeniem możemy używać również wszelkich błystek obrotowych i wahadłowych. Te pierwsze musi charakteryzować jedna cecha, muszą równie skutecznie pracować z prądem jak i pod prąd. Używam ich w miejscach, w których z reguły nie jestem w stanie dorzucić woblerem, lub by móc w takim miejscu popracować nią i nie ważne czy będzie to obrotówka czy wahadłówka.
Choć te ostatnie są prze zemnie stosowane coraz częściej ze zdumiewającym dla mnie skutkiem. Jakbym na nowo odkrywał wartość tych przynęt.
Nie ukrywam, iż wszystkie, jakie posiadam są wykonane ręcznie przez moich znajomych lub po prostu zakupione na różnych aukcjach, a wykonane przez znanych już pomorskich rzemieślników. Wybierając się nad rzekę nie starajmy się zabrać wszystkich w przeświadczeniu „a może się przyda”.
Lepiej jest przejrzeć własne przynęty i postarać się wybrać tak, aby mieć wszystkiego po trochę, czyli pełny przegląd na każdą wodę, na płytsze miejsca i głębokie doły. Na długie prostki i szybkie meandry. A nie bez potrzeby dźwigać czasami nawet po kilkanaście kilometrów dziennie pudełek z przynętami, których i tak nie wyciągniemy z kieszeni czy plecaka.
A mowa tu wszelkiego rodzaju chaszczach zaroślach czy innych na pozór tylko niedostępnych miejscach wyznają zasadę, że kije w przedziale długości między 240 a 270 cm są nazbyt wystarczające. Natomiast inni, którzy łowią na otwartych terenach gdzie istnieje potrzeba i możliwość oddania rzutu dłuższym kijem nie wybierają się bez wędziska krótszego niż trzy mery. Tyczy się to również samej akcji, ja osobiście wolę kije sztywniejsze o typowo szczytowej akcji, które podczas zacięcia ryby zachowują parametry typowe dla pół parabolików. Pozwala mi to często zamortyzować silne odjazdy.
Może to być kij, który mieści się w przedziale wagi wyrzutu między 20 a 80 gram. Czyli typowo rzeczny spinning. Podstawową wędką na każdej trociowej wyprawie jest dla mnie spinning o długości 3 metrów i gramaturze od 20 do 60 gram. Natomiast zawsze jako zapasowy wożę zawsze ze sobą kij jigowy, czyli popularną wklejankę o długości 270 centymetrów, którego waga wyrzutu wynosi od 10 do 35 gram, i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w zupełności wystarczają mi te dwa kije nawet na największe i najgłębsze rzeki.
Kolejnym nie mniej ważnym elementem naszego wyposażenia jest kołowrotek. Z racji tego, że łowienie keltów odbywa się w porze zimowej często w mało sprzyjających warunkach atmosferycznych. Nasz kołowrotek przede wszystkim musi cechować się niezawodnością. Ze względu na cel naszej wyprawy kolejnymi jego silnymi stronami powinno być mocne przełożeniem, bardzo precyzyjnym hamulcem a także szpulą, na którą będziemy mogli nawinąć, co najmniej 150 metrów żyłki bądź plecionki. Pamiętajmy jednak by przy wyborze zapytać od razu o zapasowe szpule. Często spotykam się z takimi sytuacjami, że wędkarze noszą ze sobą po trzy młynki a to, dlatego że nie mogą dostać zapasowych szpul. A zapas często się przydaje.
Dla przykładu powiem, że kiedy obławiając się jakąś trudną miejscówkę, np. zwaliska trafimy Troć i niech tylko szanowna rybka wyciągnie nam dwie trzecie zapasu ze szpuli i tego zryw. Jesteśmy uziemieni na łowisku często oddaleni od samochodu o kilka kilometrów.
I co nam pozostaje zakończyć wędkowanie, otóż nie, wystarczy wyciągnąć z kieszeni czy plecaka zapasową szpulę, przełożyć by móc znowu oddać się najprzyjemniejszej rzeczy, czyli wędkowaniu. Dlatego tak jak w przypadku wędki mam ze sobą dwa kołowrotki, do których zawsze mam po dwie zapasowe szpule. A skoro wspomniałem już o kołowrotku czas na kilka słów odnośnie linki.
Ja osobiście preferuję plecionki do wszelkich połowów, owszem są droższe, ale dają zupełnie inny komfort łowienia niż popularna żyłka.
Przy delikatniejszych zaczepach zawsze możemy bardziej sobie poszarpać ratując naszą przynętę bez obawy, iż nastąpi zerwanie w przeciwieństwie do żyłki.
A do tego są trwalsze i starczają w zupełności na dwa lub trzy sezony. Na Trocie generalnie stosuję dwie plecionki 0,16 i 0,18 obie przezroczyste tak zwane „crystalis” w zależności od rzeki i warunków łowienia. Chodzi mi tu przede wszystkim o ilości zwalisk w wodzie oraz podwodne przeszkody.
Ale z powodzeniem możemy również zastosować żyłkę w przedziale od 0,30 do 0,40 bez narażania się na większy wydatek na plecionkę. Jest jeszcze jedna zaleta na korzyść tej pierwszej. Plecionką o grubości nawet 0,18 z pewnością łatwiej i celniej będzie nam szło rzucanie niż żyłką np. 0,35.
Jeśli mamy już skompletowany sprzęt należy zastanowić się nad ubiorem, który musi być dostosowany do często zmieniających się warunków pogodowych. Czy to podczas silnego zimowego wiatru czy opadów śniegu bądź śniegu z deszczem?
Ale zarazem taki, który pozwoli nam bez zbędnego wysiłku i skrępowania pokonać kilka czy kilkanaście kilometrów dziennie, oddając przy tym niezliczone ilości rzutów. Często też przedzierając się przez jakieś chaszcze czy zarośla lub pokonując podmokłe tereny łąkowe czy torfowe wylewki. A więc jak? Ja stosuję zasadę, że najlepiej ubierać się jest na tak zwaną cebulę.
Czyli w zależności od panujących warunków zakładam bądź ściągam z siebie to, co mi w danej chwili niepotrzebne. Ale dobierając sobie ubiór na taką wyprawę staram się go skompletować tak by nie dźwigać niepotrzebnych rzeczy.
Na pewno niezbędna nam będzie kurtka przeciw deszczowa lub najlepiej komplet odzieży oddychające co uchroni nas również od wiatru. Najlepiej gdyby były podszyte polarem lub innym ciepłym materiałem.
Na naszym wędkarskim rynku odzieży, która nadaje się na takie wyprawy jest do wyboru i koloru a wszystko uzależnione od zasobności kieszeni wędkarskiej. Jeżeli chodzi zaś o obuwie to gwarancją suchych nóg podczas przepraw przez płytsze części rzeki lub pokonywania podmokłych brzegów są wodery bądź spodnibuty najlepiej neoprenowe ze względu na ich właściwości termiczne. Jeżeli jednak chodzi o wodery to proponowałbym jako wkładki skarpety neoprenowe, które świetnie utrzymuje temperaturę ciała.
Nie możemy również zapomnieć o ciepłej i wygodnej czapce i rękawiczkach. Jeżeli chodzi o te ostatnie to również proponowałbym drobny zakup rękawic z neoprenu, ale z możliwością odkrycia dwóch lub trzech pierwszych palców. W ten sposób uszyte pozwolą na zmiany przynęt bez ściągania ich z dłoni. Nie ma problemu z dostaniem ich na naszym rynku szczególnie o tej porze roku.
Jako dodatek możemy dla lepszej widoczności zabrać ze sobą okulary polaroidowe, które często przy klarownej wodzie pozwolą nam dostrzec wyjście ryby do przynęty lub samą rybę w miarę wcześnie.
Tak przygotowani z optymistycznym nastawieniem możemy udać się nad rzekę. Bez zbędnego pośpiechu, obławiając systematycznie i dokładnie każdą miejscówkę, pamiętajmy że czasami wystarczy tylko zmienić położenie o kilka metrów by móc poprowadzić naszą przynętę zupełnie w innym świetle w oczach ryb, które zamierzamy złapać co czasami przynosi zaskakujące korzyści. Tak więc wędkujmy z wyobraźnią a nie z pośpiechem w przeświadczeniem żeby ktoś tylko przed nami nie złowił nam ryby.
Pisząc ten artykuł, nie mógłbym nie wspomnieć o zaangażowaniu niezliczonej ilości osób w ochronę tych pięknych ryb podczas ich tarła. A mianowicie o te wszystkie
Stowarzyszenia i Towarzystwa oraz każdą osobę, która choć w maleńkim stopniu przyczyniła się do ochrony tych szlachetnych ryb.
Organizują one już od wczesnej jesieni aż do zakończenia ciągu trałowego, ochronę pomorskich rzek i znajdujących się w niej tarlisk przed plagą kłusowników, którzy bez żadnych skrupułów praktykują swój niecny proceder. Wiem, że słowa użyte są zbyt łagodne i nie odzwierciedlają nawet w najmniejszym stopniu szkód, które czyni ta hołota kłusownicza, lecz poprawność nakazuje mi zachować umiar w wyrażaniu swych opinii.
Z tego miejsca myślę, że w imieniu wszystkich wędkarzy, którzy corocznie odwiedzają pomorskie rzeki pragnę serdecznie podziękować i wyrazić ogromny szacunek ludziom, którzy chronią i dbają o to byśmy mogli wszyscy wędkować w nowym sezonie z pozytywnym skutkiem na tych wodach.
Wymienię tylko kilka mi znanych, lecz z pewnością jest ich dużo więcej a chodzi tu o „Towarzystwo Miłośników Rzeki Prasęty”, „Towarzystwo Przyjaciół Rzeki Łeby”, „Towarzystwo Miłośników Rzek Iny i Gowienicy”, ”Towarzystwo Miłośników Rzeki Regi” i wiele innych organizacji społecznych, które rok rocznie przyczyniają się do poprawy rybostanu tych rzek nie tylko poprzez ochronę, ale także poprzez zbieranie środków finansowych, z których później organizowane są zarybienia.
Nie mogłem również zapomnieć o Strażnikach Społecznej Straży Rybackiej intensywnie działających na tych terenach. Którzy również w imię wspólnego dobra często narażając siebie samych walczą z plagami kłusowników.
Mam nadzieję, że z roku na rok poprzez rosnącą postawę społeczną wśród wędkarzy i na coraz szerszą skalę walkę z kłusownictwem w naszym kraju, rybostan w naszych wodach będzie się poprawiał, czego efekty w niektórych miejscach Polski już możemy zauważyć, czego wam i sobie życzę.
Paweł "Garbus" Kołodziejczyk