Witam Kolegów Wędkarzy
Już od dłuższego czasu krążą mi po głowie mysli o napisaniu mojego nietęgiego przypadku, jako że wędkarzem jest średniej jakości i z racji niezbyt częstego bywania nad wodą nie mogę się pochwalić jakimiś super połowami aczkolwiek na brak wrażenień nie narzekam :)
Opisywana przygoda zdarzyła sięw tym roku w maju dokładnie 1. maja między 4tą a 7 mą rano.
Oczywiście przygotowania do otwarcia sezonu na zębatego trwały już od tygodnia: nowe zyłki, przypony i kotwice-złapanie żywca gdyż moi towarzysze nie mieli chęci na spinning. Więc w nocy poprzedzającej wypad, poza \"przekonywaniem\" mojej drugiej Piękniejszej Połówki o szybkim powrocie, pozostało tylko oczekiwanie na budzik i jazda na zebacza. Towarzyszyli mi mój ojciec, który po bodajże 14 latach odkurzył kartę, opłacił znaczki bo uznał że gołębi już chyba nie ma siły hodować i teraz czas wrócić do zajęcia które wczesniej zajmowało mu 3/4 dziennego czasu a że wędkarzem był nie lichym to i wyniki miał (do dziś nie może sobie darować szczupca który go holował,tak tak nie na odwrót, w pontonie i zawsze powtarz że gdyby miał dzisiejszy sprzęt...ale to już pieśń przeszłości); oraz mój wuj (bracia więc jako najmłodszemu przedstawicielowi na tejże wyprawie musiałem przetachać sprzęty do samochodu i z samochodu i porozstawiać itp. wychodzę jednakże z założenia że nie ryby a towarzystwo na takiej wyprawie jest najwazniejsze i z wielką ochotą wyręczam tych 60sięcio latków z takich błachych obowiązków-czasem wujo da wychylić z piersiuweczki a że ma patent na znakomitą wódeczkę to i zawsze mimo moich prawie 30tu lat , jak dziecko czekam na wuja dobrą wolę jak dziecko na cukierki na choince).
Naszym łowiskiem był nieduży zbiornik zaporowy. Parę lat wczesniej zapora popękała w skutek zamarznięcia i cała woda spłynęła na pobliskie pola-pamiętam, że woda została tylko w głównym korycie i miejscowi sieciami wybrali co tam jeszcze żywe było. Po naprawie miejscowe koło zarybiło wodę linem, karasiem, karpiem i szczupakiem. Ostał się okoń, który jakoś miejscowym chyba nie zasmakował.
Poranek był mglisty i dosyć zimny ale to "oczywiśnie" nie zraziło nas więc już po chwili słychać było świst wędziska przecinającego powietrze podczas zarzucania i głośny plusk oznajmił tym nad wodą oraz tym pod wodą iż żywiec dotarł w miejsca docelowe i sezon oficjalnie rozpoczęty :)
Ja po chwili ze spinningiem śmigałem na drugi brzeg zbiornika gdzie dno jest w miare płaskie i piaszczyste a dzieki temu mogłem wejśc w spodniobutach dosyć daleko i dorzucić do głębszych miejscówek gdzie spodziewałem się pana Esoxa Luciusa jak łacina go nazywa..po ponad godzinie biczowania wody przeróżnymi przynętami od gumek przez woblerki i obrotówki założyłem mepsowskiego srebrnego syklopsika i już w pierwszym rzucie uczepił się szczupaczek...szczupaczek to dużo powiedziane...to był "śledzik" jak ze słoika więc czym prędzej zdjałem z kotwiczki i z prośbą o podesłanie mamy albo taty (babci po tych sieciowych odłowach się nie spodziewałem więc na próżno jęzora nie strzępiłem) oraz buziakiem (a może to dziewczyna ;)? ) oddałem wolność. Jakoś tak na mnie zwierz dziwnie popatrzył-może jego rodzina do innego zachowania przyzwyczajona i spodziewał się siatki albo od razu obuchem w czoło- ale żwawo zamerdał ogonem i czmychnął w swoją kryjówkę.
Zadowolony , że chociaż kontakt z zębatym zaliczony spoglądam na moich kompanów ale u nich narazie bez zmian - pomachałem, pokazałem że był mały i zagłębiłem się w rozmyślania natury filozoficznej tj. co to bym zrobił jakby się uczepiła taka prawdziwa \"big mama\"...człowiek jak się rozmarzy to zapomina o Bożym świecie ale mnie z tego stanu wydobyło kolejne branie. Niestety okazało się że na mój apel odpowiedział brat poprzedniej zdobyczy.Miarka wskazuje 36 cm choć już w wodzie walczył jak przedstawiciel swojego gatunku: rzucał łbem jak szalony i rozbuchał moje oczekiwania do ok 55 cm ale rzeczywistość okazał się zgoła inna .
Kolejny niewymiarek w wodzie a ja ruszam na nastepną miejscówkę gdzie wiem że stare koryto rzeki jest blisko brzegu i jest stara faszyna na ok. 2 metrach głębokości przy której zawsze brały ładne szczupaki.Po drugiej stronie widze jak wujo coś zacina i po paru minutach wyciąga szczupaczka 52 cm-pomyślałem sobie że przynajmniej wnuczkę uraduje wujo bo Mała lubi szczupaka i dziadek nawet jak na rybach nie złapie to na targ po rybkę zajeżdża-oczywiście każe sobie rzucać rybą żeby potem na pytanie czy to on faktycznie złapał nie musiał nikogo okłamywać-złapał własnoręcznie :)
Przez nąstępne pół godziny mam sześć brań !! I wszystkie szczupaczki w wymiarze od 34 do 42 cm. Wszystkie wróciły do wody a ja zaczynam zastanawiać się nad tym czy zdążyłem złapać żonę za kolano by trochę sobie dopomóc szczęściem?
Na to pytanie szybko odpowiada mi kolega wędkarz, który kulturalnie zapytał czy może tu porzucać (ja akurat usiadłem na trawie by wszamać kanapkę i podumać nad dalszą strategią łowienia). Przeżuwając kanapkę patrzę jak perłowe kopyto ląduje w to samo miejsce z którego wyciagnąłem ostatniego niewymiarka-widzę jak na plecionce kopytko dociera do dna i po chwili "w podskokach" wędruje w kierunku swojego właściciela..no tak..tylko że coś tam chyba na dnie ma inne zdanie w temacie własności gdyż wędzisko wygina się dosyć żwawo (mimo że po pracy przy wyrzucie skatalogowałem kijek jako tzw "kij od szczotki"), ryba próbuje róznych sztuczek w tym także ucieczki w faszynę, w końcu muruje do dna ale po ok 5 minutach naszym oczom ukazuje się okoń przez duże "O".
Na dzień dzisiejszy oceniam go na jakieś 1,7kg-karczysko tak grube że niejeden bywalec siłowni by się zawstydził a pysk tak szeroki że tych kopyt perłowych to by wciągnął cały pęk a nie jedno. Moja mina musiała być wymowna bo pan usmiechnął się i pogwizdując sobie pod nosem udał się do swojego samochodu...
Moje odczucia mógłbym określić słowem \"tragiczne\". Nawet nie to że jakaś zazdrość czy też złość na kolegę, który może miał tu namierzone ryby i wiedział że na perłowe kopyto itp. . Raczej dotarło do mnie że tak jak w całym życiu tak i na rybach poza umiejętnościami, przygotowaniami i całą tą otoczką potrzebne jest też to małe \"dotknięcie szczęścia\". Oczywiście można sobie wypracować system np. spisując warunki na łowisku kiedy złowilismy lub nie złowiliśmy; można \"nasłuchiwac\" od braci wędkarskiej sygnałów że\" tu bierze na to i na to\" i gnać na łowisko by zweryfikować prawdziwość tychże sygnałów. Jednak ta doza szczęścia jest potrzebna. Objawia się często w małych rzeczach, jak w tym że nie rwiemy ciągle przynęt lub nie nadepniemy na gałązkę która skryta wśród traw swoim trzaskiem spłoszy podchodzonego na indianca wielkiego klenia; ale też i czasem w sytuacjach dosyć poważnych jak to że przedzierając się przez chaszcze nie natkniemy się na gniazdo szerszeni (Narew wiosna 99\'-uwierzcie Usain Bolt to by tak szybko w woderach i z wędką przez krzaki nie naginał ) ani że pogoni nas dzika locha ani że nie wpadniemy w dziurę po jakichś bobrzych wykopach (Orzyc niedaleko Makowa Maz. bodajże w 96- wpadłem jedną nogą po \"worek\"). Szczęscie musi czasem nam sprzyjać i basta :) I pamiętajcie: NIEZAPOMINAJCIE ZŁAPAĆ SWOICH ŻÓN ZA KOLANO PRZED WYJAZDEM NA RYBY (nawet jak będzie to oznaczać bliskie spotkanie z kapciem albo poduszką w stanie \"lotnym\")!!
Po takim \"przedstawieniu\" udałem się do moich towarzyszy by ich trochę podopingować i może uszczknąć coś z wujkowej piersiuweczki...
p.s. O szczęściu jeszcze szybka anegdota: kilka lat temu pojechałem w wakacje wraz z moim ojcem na inny zbiornik zaporowy w celu przetestowania kijaszka którego za małe pieniążki kupiłem w celu dobrania się do okonków \"bocznym trokiem\". Porzucałem z pół godziny bezefektownie i postanowiłem że się zwijamy-kijek się sprawdził w moich rękach - na to mój ojczulek mówi \"daj, pokaże Ci jak się łapie ryby\" po czym rzuca woblerkiem pod krzaki i wyciąga okonia 42 cm-pech czy szczęście?
a może trzeba na grzybiarstwo się przerzucić? eee wtedy nie będę miał powodu by żonkę obudzić o 3ciej w nocy chwytem za kolanko ;)
pozdrawiam