A pierdzielę – nie wstaję. O piątej rano przewróciłem się na drugi bok. Obudził mnie smród. Obok leżał mój pies i z zadowoleniem merdał ogonem. Ależ jest z siebie dumny – nażarła się bestia wczoraj jakiegoś cholerstwa i sadzi tak kąśliwe bąki, że nie da się spać. Tzn. ja nie mogę spać, bo jemu najwyraźniej to nie przeszkadza. Aż w oczy szczypie… O rany, już po dziewiątej. Szybko się ubrałem, zamoczyłem pod prysznicem ważne i mniej ważne członki i kończyny i wyprowadziłem gada na spacer. Wiatr znośny, trochę słońca, trochę chmur – ot taka wędkarska pogoda. Jak na końcówkę maja może być. Gdy po spacerze wytoczyłem się z wędką przed blok, słońca było już mniej – dużo mniej. Niektóre chmury przybrały kolor ołowiu zmieszanego z ciemnym granatem.
Będzie padać – pomyślałem. Czy opłaca się jechać kilkadziesiąt kilometrów nad Bug? A co jeżeli rozpada się na dobre? Zeszło ze mnie ciśnienie… Wracam do domu. Siedzący w łysej głowie diabełek zaczął cicho chichotać – „ mięczak, mięczak „ - nie mięczak, tylko nie będę jechał taki kawał drogi żeby zmoknąć - mięczak jesteś i tyle – wypalił diabełek. Pomyślałem że nie będę z gnojem gadał. Ale żeby mi później nie wypominał, postanowiłem skoczyć nad Wisłę. Raz że bliżej, a dwa że nawet jak zacznie padać to mogę się pod most schować.
I znów się skradam. Trzy lata temu złowiłem tu bolenia o wadze 3,35 kg. Na razie mój rekord. Jak zwykle na agrafkę założyłem woblerka. Ten jest typowo boleniowy – ciężki, jasny z ciemnym grzbietem i nie kolebie się na boki jak zwykły wobek, tylko pięknie lusterkuje. Bez brań. Potem ołowianka – jej praca nie jest idealna, ale lata na jakieś 50 - 60 metrów. Też nic. Postanowiłem obłowić pobliską ostrogę. Zapływ, napływ, warkocz… Zero brań. Nawet nie chlapią. Kurcze, coś moja Wisełka w tym roku mnie nie rozpieszcza. Tyle godzin i nie mam się czym pochwalić. Skoro bolenie nie są chętne do współpracy, to wracam do domu… Ale zaraz zaraz, jak przez mgłę słyszę w głowie – „ mięczak, mięczak „. O masz – ten znowu swoje. A żeby cię cholera… Dobra, zostanę jeszcze parę minut. Do żyłki dowiązuję cieniutki wolframowy przypon. Na tyle cienki, że nie przeszkadza rybom. Łowiłem już i okonie, i klenie i jazie i bolenie. Nie lubię męczyć szczupaków i karmić ich moimi przynętami. „ Na drogę „ nie dostają ode mnie blaszek. Zawsze je im zabieram ;-)
Pięciocentymetrowa drewniana rybka żwawo machnęła ogonkiem i dała nura na napływie ostrogi. Trochę szybki nurt, ale przy kamieniach może stać zębaty. Prowadziłem przynętę z prądem i czułem jak co kilkadziesiąt centymetrów odbija się od kamieni leżących na dnie. Dość dokładnie obłowiłem całą główkę, ale ryby nie brały. Pomyślałem, że czas się zbierać. I znów ten szyderczy chichot w głowie. Dobra, dobra. Obłowię jeszcze jedną główkę – ale to już ostatnia tego dnia !!! Za bardzo nie ma co obławiać – ostroga jest krótka, usypana z kamieni. Poniżej główki są piękne prądy wsteczne, ale jest płytko. Wiem że można trafić tu bolenia lub sandacza, ale są to ryby wpływające w to miejsce tylko na chwilę – kłapnąć paszczą w uklejkę i uciec w nurt. Musiałbym chyba usiąść w miejscu i machać przez kilka godzin. A takiego spiningowania nie lubię, nierozerwalnie kojarzy mi się z zawodami. Siedzisz na jednym kamieniu przez całą turę i nigdzie nie możesz się ruszyć, bo wszystkie dobre miejsca są już zajęte.
Napływ jest głębszy, ale na dużych kamieniach wysoka woda zostawia pnie drzew. Jak jakakolwiek przynęta zbliży się do dna – już jej nie wyciągnę. Na chwilę słońce łokciami rozepchnęło chmurzyła i zaświeciło. Dzięki temu zobaczyłem, że na kamieniach wzdłuż nurtu leży duży pień drzewa. Nie widziałem tylko, gdzie ten pniak się zaczyna. Rzuciłem od niechcenia, równolegle do zatopionego drzewa. Gdy wobler dopłynął do przeszkody … ŁUP !!! Nowo kupiony kijek pięknie pracuje, ryba stara się wpłynąć do swojej kryjówki – pod drzewo. Nie pozwalam jej na to, więc zawraca i walczy w nurcie. Kręci piękne młynki, błysnęła srebrnym bokiem. A więc to boleń !!! Przy kolejnym nawrocie zobaczyłem czerwoną płetwę. Ki diabeł?
Podholowuję rybę do brzegu i boleń okazuje się pięknym kleniem. Szybki chwyt za kark i jest mój. Położyłem rybę na trawie i trzęsącymi rękoma wyczepiłem kotwiczkę. Przyłożyłem miarkę – około 51 cm. Nie, niemożliwe. Druga medalowa ryba w ciągu ośmiu dni? No takiej sztuczki to jeszcze nie odwaliłem. Ryba na agrafce pływa w wodzie, a ja gnam do samochodu w którym na stałe jeździ zawodnicza miarka. Skala jest do 50 cm i okazuje się za krótka. O 1,1 cm. Dołożyłem drugą, dłuższą miarkę wyjętą z plecaka – zgadza się, 51,1cm. A więc medalowy klenik. Krótka sesja fotograficzna ( jak niektórzy z Was wiedzą, tydzień temu ogarnąłem samowyzwalacz … ) podczas której niechcący posadziłem tyłek w wodzie i rybka wraca do Wisły. Stojący obok grunciarz jęczy coś że szkoda i że były by dobre kotlety. Jakby powiedział nasz prezydent – spieprzaj dziadu. Kup sobie filet z morszczuka i kręć kotlety jak lubisz.
Zwijając wędkę pomyślałem o wędkarskim diabełku mieszkającym w mojej głowie. Ale tym razem siedział cicho, nie gderał, nie wyzywał mnie od mięczaków. Często mnie wkurza, ale jestem mu wdzięczny – nauczył mnie wytrwałości. W sumie chyba nawet się lubimy… Czy Wy też macie takiego swojego diabełka, który podpuszcza Was do różnych rzeczy? Mój na szczęście jakiś czas temu ograniczył się tylko do tematu wędkarstwa i tylko to mu w głowie. Tak jak i mi……
Kończąc chciałbym poznać Wasze zdanie na temat przetrzymywania ryb na agrafce. Niestety zabrania tego RAPR, ale czy nie jest to kolejny bzdurny przepis? Moim zdaniem ryba umiejętnie zapięta ( agrafka pomiędzy pokrywą skrzelową, a skrzelami ) żyje znacznie dłużej, niż ryba w siatce. Nie traci śluzu, nie łamie sobie płetw. Przerabiałem już i siatki i agrafki – agrafki wyrządzają rybom mniejszą krzywdę. Takie jest moje zdanie. A jak Wy uważacie?