Siedem godzin skakałem pożyczonymi kogutami po dnie Narwi i zanotowałem tylko jedno, niemrawe branie, na również pożyczonej wędce... Za to na ubraniu miałem sumowego śluzu z 5 kilo. Kijanka wcale nie chciała wjechać do łódki... A jak to zaschło, to wyglądałem jakby nawalił na mnie albatros albo inny pterodaktyl... Fujć...
A pierniczę te koguty...
Żeby się trochę odkuć i poprawić sobie ( albo pogorszyć ) nastrój po totalnej klęsce, już następnego ranka odpychałem łódkę od brzegu. Postanowiłem przeczesać dawno nie odwiedzane przeze mnie narwiańskie dołki. Kierowałem się w przeciwną stronę, jak najdalej od miejsca wczorajszego pogromu.
Wschodzące słońce pomarańczową dłonią odganiało noc. Nieśmiało wyjrzało zza odległych drzew, bo po chwili już bez skrępowania rozbłysnąć całym obliczem swojej facjaty. W cieniu wyspy, tuż nad powierzchnią wody unosiła się resztka porannej mgły. W niczym już nie przypominała królowej końca nocy, potężnej Mgły – Dusicielki, która teraz, wraz z nastaniem dnia rozmyła się i został z niej tylko mały, nędzny obłoczek.
Wiem że są tam sandacze. W zeszłym roku wymęczyłem jednego, ale sporo brań spartoliłem. Przebieglaczki są sprytne, trącają gumę końcem pyska. Może i tym razem się uda... Kilka rzutów i czuję charakterystyczne puknięcie. Zaciąłem błyskawicznie, jednak na pusto. Kopyto ściągnięte z haka do połowy. No to trafiłem na tzw. skubacza. Po kolejnych rzutach solidne uderzenie w opadającą przynętę – ha, mam cię !!! Podholowuję rybę do burty i z wody wychyla się szczupaczy łeb. Dobrze że zawiązałem wolfram, bo gadzina łapczywie zażarła silikon. Próbowałem zmusić zębatego do skoków, ale leń nie miał chyba ochoty na harce. Półmetrowy zbój stał na głębokiej wodzie – 5 metrów jak nic...
Musiałem kombinować z kolorem i ciężarem przynęt, bo skubacz zaczynał mnie denerwować. Aż w końcu go ukułem i wyjąłem. Nawet miał wymiar, ale podczas mierzenia moja miarka wyzionęła ducha. I tak się pewnie dziś nie przyda... Rdza ją zeżarła w takim stopniu, że rozpadła się w pył. Z tego samego miejsca wyłowiłem jeszcze jednego, mniejszego skubacza i 40cm szczupaczka. Cztery ryby z jednego dołka... Do pełni szczęścia brakowało suma.
Nie wiem dlaczego, ale tego woblera nazwałem Grażyna. Tak jakoś to do niego pasuje. Olbrzymi ster wystający z paszczy i dwie duże kotwice stanowią zgrany duet do polowania na sumy. Przynajmniej teoretycznie, bo Grażyna ma na swoim koncie kilka szczupali...ale nie wąsacza... Poleciała daleko i chlapnęła w wodę. Kręgi rozeszły się po powierzchni, a ja w skupieniu wczuwałem się w rytmiczne drgania szczytówki sumowego spiningu. Grażyna pokonywała ten dystans jeszcze wielokrotnie, jednak były to tylko puste „ przeloty „.
Za moimi plecami uparcie grasował zimorodek. Mały, niebieski ptaszek bombardował stadko uklejek tuż przy stromej skarpie. Nie widziałem czy coś ucapił, ale po jakimś czasie zniknął. Pojawiła się za to wiewiórka, która przez kilka minut mi się przyglądała. Nie byłem chyba jednak ciekawym obiektem do obserwacji, albo po prostu rude stworzenie też było głodne, bo zabrała się za wyżeranie dojrzewających orzechów laskowych... Puchata kita z wielką zwinnością uwijała się wśród plątaniny gałęzi...
Postanowiłem popłynąć jeszcze w inne miejsce. Kiedyś złowiłem tam kilka przyzwoitych garbusów na troczka, ale dziś nie rozkładałem okoniówki. A przyznać się muszę, że tego dnia zaszalałem... Cztery spiningi - każdy na inną rybę i pełen plecak przynęt. Mój ojciec nazwał mnie kiedyś wędkarskim oszołomem i chyba miał rację. Uparłem się na sandacza lub suma, nie będę dłubał okoni...
Długi rzut na środek rzeki i poorane przez szczupaki szczęśliwe kopytko skika sobie po dnie Narwi. W trzecim rzucie jak mi coś w nie nie jeb..ie!!! Sandacz wziął ze sporej odległości, więc dociąłem skurczybyka. Mocno dokręcony hamulec nie pozwala na wysnucie plecionki i ryba posłusznie ale głęboko idzie w moim kierunku. Dwa razy nurkuje pod łódkę, ale nie pozwalam jej na wejście w kotwicę i powoli podnoszę sandacza do powierzchni. Spod burty łodzi wychyla się kolczasta płetwa .... i uginają się pode mną nogi. Okoń !!! I to jaki !!! Jeden z moich znajomych by powiedział że poniemiecki, ze swastyką, obrośnięty mchem i muszlami. Okonie często spadają z plecionki i sztywnej wklejanki – walcząc rozrywają sobie kruche pyszczki. Ale to nie jest pyszczek tylko sporej wielkości japa, z której wystaje tylko ołowiana główka jigowa. Całe kopyto siedzi w środku. Tym razem nie pstrykam fotek podczas holu i szybko łapię garbusa za karczycho. Piękny, prawie czarny okoń z krwistoczerwonymi płetwami. Tego się nie da opisać. Chyba najśliczniejsza ryba naszych wód. Czy będzie magiczne 40 cm?
Cholera, przecież moja miarka padła... Akurat dzisiaj... Ryba ląduje na agrafce i gdy zaczynałem podnosić kotwicę usłyszałem cmoknięcie. Dwa duże okonie goniły drobnicę. Naprawdę duże garbusy, podobnej wielkości co ten pojmany w niewolę przed chwilą. Rozłożyłem delikatny kijek z żyłką 0,14mm i do cieniutkiego wolframu założyłem małego ripperka. Gdzieś kiedyś go znalazłem czy wyłowiłem i przez przypadek popłynął dziś ze mną na ryby. Przez kilkanaście minut dołowiłem dwa krótkie szczupaki, a okonie gdzieś zniknęły.
Pozostał problem ze zmierzeniem garbuska.
Żeby nie męczyć ryby płynąłem na wiosłach z uniesionym silnikiem. Dobiłem do brzegu, gdzie siedziało dwóch grunciarzy i poprosiłem o pożyczenie miarki.
- „ co, mały szczupak „ ? – zapytał jeden z nich z pogardliwym uśmieszkiem.
- „ nie, okonek „ - odpowiedziałem , co tylko pogłębiło drwiący grymas twarzy, a po chwili dodałem - „ chcę zobaczyć czy ma więcej niż 40 cm „.
Obaj panowie zerwali się z krzesełek i wciskając mi miarkę w dłoń dreptali za mną w kierunku łódki. Niestety do magicznej granicy zabrakło 1 cm. Płynąc w kierunku przystani uśmiechałem się sam do siebie. Co prawda nie posiłowałem się z sumem czy potężnym sandaczem, ale prawie kilogramowy garbus zaćmił marzenia o długich holach olbrzymich ryb. On taki mały, a zarazem taki olbrzymi.
Koledzy – wszystkim Wam życzę takich przeżyć. Dopiero wtedy człowiek czuje, że życie jest OK...
P.S. Moja dziewczyna pokręciła głową i powiedziała, że nadawanie imion woblerom to już naprawdę zboczenie... I co to za Grażyna?!?!?!
Kamil "łysy wąż" Walicki