Nadeszła wspomniana sobota, widok, który rozścielał się za oknem nie napawał wielkim optymizmem, pochmurno szaro z widocznymi oznakami wiejącego wiatru, o słoneczku można było tylko pomarzyć.
Powoli nigdzie się nie spiesząc szykowałem się na wspomniany wypad nad wodę, kiedy byłem już prawie gotowy zadzwoniłem do mojego brata z zapytaniem czy jedziemy, w słuchawce usłyszałem coś, co spowodowało, że całe moje plany legły w gruzach, otóż mój brat zjadł coś na kolację poprzedniego wieczoru i najwyraźniej czymś się zatruł. Efekt był taki, że miał wartę honorową w okolicach WC.
Cały radosny nastrój który towarzyszył mi tego ranka prysł jak mydlana bańka ,usiadłem i myślę „no ładnie zostałem sam, co teraz robić..?”
Zapewne dziwicie się czemu sam nie wybrałem się na te ryby, lecz nie będę was zanudzał dlaczego zależy mi tak bardzo by być z kimś zaufanym na rybach i dlaczego raczej unikam samotnych wycieczek. Fakt był taki, że mój kompan wędkarski zaniemógł i teraz siedzę na tyłku nie wiedząc jak ułożyć sobie plan dnia.
Małżonka w pracy do późnych godzin wieczornych, do moich dzieciaków przyszli ich znajomi i żadne nie zwróciłoby nawet uwagi że ich staruszek siedzi sam w chacie , nawet moje dwa kochane kocury wyszły sobie na dwór z majestatycznie podniesionymi kitami. Telewizja też nie zapowiadała się zachęcająco, prawie na każdym kanale słychać głodne kawałki o wyborach Prezydenckich przeplatane informacjami, że w Smoleńsku leżą jeszcze części samolotu a prokurator jak zwykle o niczym nie wie a Rząd Polski nie ujawnia czarnych skrzynek, sytuacja, że tylko w łeb sobie strzelić. Co ja dziś będę robił?
Zrezygnowany idę do kuchni i naciskam włącznik czajnika z wodą „napije się, chociaż kawy” pomyślałem i rozpocząłem szykowanie swojego ulubionego napoju. Gdy zalewałem wrzątkiem mieszankę cukru i kawy a mleko czekało w pogotowiu by dołączyć do swych kompanów w kubeczku przyszedł mi do głowy pewien pomysł „przecież jest Kamil!”
Kamil którego w większości znacie jest maniakalnym w pozytywnym oczywiście tego słowa znaczeniu spinningistą, objeździł on większość ciekawych miejsc w kraju i za granicą, to właśnie dzięki niemu do swojego karpiowania dołączyłem spinning i od zeszłej jesieni mozolnie lecz systematycznie poznaje tajniki tej metody.
Wybrałem numer i wystosowałem SMS-a z zapytaniem czy przypadkiem nie wybrałby się ze mną na ryby, nie minęła chwila, kiedy odezwał się mój telefon radośnie wygrywając ulubiony kawałek Depeche Mode. Spojrzałem na wyświetlacz to dzwonił Kamil, odebrałem lecz w duchu miałem pewne obawy że, usłyszę „Norbercik dziś to raczej nic z tego” Kamil ostatnimi czasy jest bardzo zapracowany, więc taka informacja była bardzo realna. Na całe szczęście wbrew moim obawom usłyszałem „Cześć Norbercik, właśnie wybieram się na Wisłę pakuj graty i napieraj!
Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać, ustaliliśmy miejsce wspólnych łowów i każdy z nas przystąpił do jak najszybszego opuszczenia miejsca zamieszkania. Zrobiłem szybki przegląd wszystkich niezbędnych gratów a to wiązało się z małym maszmixem w moich torbach i już siedzę w samochodzie, wreszcie jadę!
Jadąc już do miejsca przeznaczenia, zostawiając za sobą kolejne kilometry ogarniały mnie dziwne odczucia, z jednej strony podniecenie, że wreszcie złowię szczupaka, radość ze spotkania z kolegą, którego strasznie lubię oraz dziwny niepokój, który brał się nie wiem skąd.
Jak się wkrótce okazało ten niepokój to data kolejnego przeglądy samochodu, która wedle mojego odczucia przypadała właśnie na 15 maja, stwierdziłem "a co tam mam jeszcze cały dzień" mogę sobie jechać.
Niepokój mój jednak rósł z minuty na minutę, stojąc na światłach pewnego skrzyżowania w Piasecznie wyjąłem ze schowka dokumenty mojego auta, otworzyłem dowód rejestracyjny i całe szczęście że siedziałem… przegląd skończył się 7 maja!
Ładny gips i co teraz, kiedy mam za sobą 30 kilometrów a 10 przede mną? "Trudno jakoś to będzie.." stwierdziłem ruszając dalej, tak czy owak kiepsko zaczynała się moja wędkarska sobota. Wreszcie dotarłem na miejsce.
Kamil wraz ze swoim charakterystycznym i serdecznym zarazem uśmiechem wita mnie już z daleka, po przyjacielskim powitaniu zdaje mi relację z warunków panujących na Wiśle. Krótkie ustalenia planu działania, jeszcze tylko expresowe przejrzenie kilku magazynów wędkarskich których u Kamila w samochodzie nigdy nie brakuje, krótkie omówienie zagadnień w nich poruszonych i ruszamy nad rzekę.
Rozłożyłem swój spinning ubrałem go w moją ulubioną gumkę i puściłem ją na wodę, przynęta uderzyła o powierzchnie wody i poszła na dno ciągnięta silnym nurtem. Podczas zwijania moim oczom ukazał się dziwny widok, mianowicie coś majtało mi się na żyłce w okolicach szczytówki. Myślałem, że to mały kawałeczek jakieś gałązki przyczepił mi się do żyłki, gdy usłyszałem głos Kamila „wiesz, co? Może ja się nie znam, ale chyba szczytówka ci pękła…”
Niestety nie mylił się! Tylko jak to się stało...? Najpierw brak przeglądu teraz pęknięta szczytówka, ciekawe co jeszcze czeka na mnie na tych rybach? Wespół z Kamilem skróciliśmy troszkę mój spinning przy pomocy wędkarskich nożyczek i ruszyliśmy w górę rzeki, co chwile ciskaliśmy naszymi przynętami tnąc wodę jak tort urodzinowy, regularnie zmieniając przynęty. Co jakiś czas otrzymywałem od Kamila cenne informacje jak prowadzić daną przynętę oraz inne ciekawe rady.
Kilka razy miałem piękne przytrzymania gdzie włos na głowie jeżył się z wrażenia, które okazywały się być zwykłymi zaczepami dzięki którym straciłem dwie swoje ulubione blachy. Ogólnie ryby nie chciały z nami współpracować pomimo głośno wypowiedzianych zapewnień z mojej strony, że każda ryba, która zostanie złowiona wróci z powrotem do wody. W zasadzie mnie to dziwi, bo kto by z nas chciał mieć podziurawione policzki czy usta
z zapewnieniem, że zostanie uwolniony.
Żarty żartami, lecz naprawę nawet Kamilowi tego dnia nic nie chciało uderzyć w jego wysublimowane i sprawdzone przynęty, najwyraźniej taki bezrybny dzień, zaś wysoki poziom Wisły tylko utrudniał nam zadanie.
Na pocieszenie zupełnie jakby na otarcie łez, niebo się przetarło i wyszło słoneczko milutko przygrzewając zmuszając nas do porzucenia zbędnej w tej sytuacji odzieży wierzchniej. Wróciliśmy w okolice zatoczki, przy której się spotkaliśmy i wymieniając swoje poglądy na różne tematy pomłóciliśmy jeszcze trochę wodę, czas upłynął nieubłaganie i nadeszła pora, kiedy to Kamil i ja musieliśmy wracać do swoich domów.
Mimo wszystko bardzo byłem uradowany, że mogłem spotkać się z Kamilem i wspólnie powędkować, wysłuchać kilku cennych rad odnośnie spinningowania oraz wymienić się nawzajem własnymi poglądami na wiele nurtujących wędkarzy zagadnień. Wracając do domu przejeżdżałem obok miejscowej żwirowni postanowiłem, że zajrzę tam na chwilę. Niedosyt złowienia ryby był tak silny, że musiałem jeszcze choć kilka razy wysłać przynętę w toń wody.Rozłożyłem ponownie swój spinning lecz już nieco krótszy niż kilka godzin temu, uzbroiłem go w blaszkę już mniej ulubioną niż te dwie stracone nad Wisłą i cisnąłem w wodę, chlap i wpadło.
Biorąc pod uwagę, że nasza żwirownia jak większość tego typu łowisk jest bardzo głęboka odczekałem chwilę pozwalając blaszce opaść bliżej dna i powoli nie spiesząc się rozpocząłem ściąganie. Nagle łup! Jak coś nie walnie, bez zastanowienia zaciąłem raz i jeszcze raz, gdy nagle odpadła mi rączka od kołowrotka...! Cholera jasna! wykrzyknąłem dając nadzieje okolicznym wędkarzom że ciągnę rybę, tego już było za wiele jak na jeden dzień ze złości dostałem wręcz sinicy postępowej . Okazało się po ściągnięciu zestawu kręcąc raz po raz szpulą kołowrotka bo korbki już niestety nie posiadałem, natrafiłem na niezłą gałąź która elegancko amortyzowała pod wodą i symulowała coś na wzór odjazdu ryby.
Zaczynając zabawę w spinning na jesień 2009 popełniłem mały ale za to bolesny w skutkach błąd, zainwestowałem w dwa spinningi średniej klasy jednak nie zadbałem o porządny kołowrotek do chociaż jednego z nich. Użyłem kilku letniego taniego „chińczyka” z mojej spławikówki chcąc zaoszczędzić sobie wydatków. Prawdopodobnie przy wędzisku przeznaczonym do spławika ten kołowrotek posłużyłby jeszcze lat kilka, lecz nie w połączeniu ze spinningiem.
Ilość tysięcy jak nie milionów obrotów korbki i szpuli przeżywa tylko sprzęt celowo do tego przystosowany. Przygoda ta ukazała mi jedno, że warto, oczywiście w granicach możliwości finansowych zainwestować i kupić coś droższego i sprawdzonego. Teraz pozostaje mi rozstać się ze spinningiem na jakiś dłuższy czas niestety bliżej mi nieznany, zaoszczędzić troszkę grosza i kupić nowy odpowiedni do tego celu kołowrotek.
Tak oto zakończyła się moja wędkarska sobota, przepełniona złością z powodu pechowych sytuacji, nadzieją na złowienie szczupaka i radością ze spotkania z Mistrzem spinningu bo takim mianem określam Kamila. Mam nadzieję, że moja opowieść która niestety nie jest przepełniona fotkami okazów ryb, choć trochę was rozbawiła jak również ukazała, że warto spotykać się ze znajomymi, kolegami czy przyjaciółmi nad wodą celem wspólnych łowów.
Z pozdrowieniami Norbi