Dziwnie wyglądała – czarne eleganckie spodnie, biała koszula i jakiś żakiet czy inny kubrak. Swoją drogą to ciekawe, że kobiety widzą jakąś różnicę między butami a botkami, żakietem a kubrakiem, sukienką a spódnicą czy kapeluszem a kapelutkiem. Dla mnie buty to buty – no, może sandały czy kalosze są trochę inne, ale reszta to po prostu buty. Różnica jest oczywiście między woderami i spodniobutami...ale tego akurat baby nie wiedzą...
No więc w tym odświętnym stroju siedziała obok mnie – ubranego w nieśmiertelne, wyciągnięte i umorusane ziemią wojskowe spodnie, przydużą bluzę z kapturem i porwanym suwakiem i wiecznie śmierdzące buciory ( zaliczyłem w nich kiedyś dwudniowy rejs po morzu – nie zdejmowałem ich przez cały ten czas i nie miały szansy wyschnąć, więc bezustannie z nich klepie… ). Za nami, na tylnich siedzeniach podróżował ponton, a w bagażniku silnik. I tak to w oparach benzyny, mułu, rybiego śluzu i waniających butów zawiozłem ją na rozmowę o pracę... W myślach rechotałem na całego – ciekawe czy dostałaby pracę, gdybyśmy zamienili się strojami?
Udało mi się uciec spomiędzy warszawskich korków i po godzinie żwawo pompowałem pontonik nad brzegiem Narwi.
Czułem, jak moje szanse na sandacza maleją...
Poznałem go po czapce – uszatce. Wyglądał trochę jak czołgista albo jakiś stwór z bujnym futrem na przerośniętych uszyskach. Kilka dni temu siedział na pomoście i najwyraźniej widział jak holowałem sandacze. Dziś zaparkował zrobioną z desek łódeczką prawie w tym samym miejscu co ja. Jednak z daleka już widziałem, że kolega sandacza to nie zobaczy – prowadził gumę za szybko i jednostajnie, nawet nie pozwalał jej opaść na dno.
Stanąłem jakieś sto metrów dalej i zacząłem czesać ciemną toń rzeki. Niestety, kombinacje kolorystyczne i rozmiarowe nie pomagały, a silne wietrzysko nie ułatwiało łowienia. Jegomość w czapce zrezygnował i odpłynął w kierunku pobliskiej wioski, a ja postanowiłem popłynąć w inne miejsce.
Nie wiem czy to lej po bombie, czy też Natura przez przypadek utworzyła to coś – płytki blat, dookoła nie więcej niż półtora metra wody, a w środku dół na sześć metrów. I zupełnie stojąca woda... Dokładnie obłowiłem twarde, strome stoki ale brań nie było. W dodatku musiałem stoczyć walkę z łabędziem, który niepocieszony tym, że nie dałem mu mojej kanapki, postanowił sam o nią zawalczyć. Bestia o mało nie dokonała abordażu na moją jednostkę i musiałem jak muszkieter walczyć wędką o żarcie. Przecież gdyby mi ptaszysko wlazło na pokład, musiałbym się ewakuować za burtę...
Wiatr się wzmagał i prawidłowy opad przynęty stawał się mglistym marzeniem. Plecionka układała się w duży łuk i tylko bardzo głodny lub jakiś niepełnosprawny sandacz mógłby dać się zaciąć.
Sięgnąłem po „ wyjście awaryjne „, czyli szczupakowy zestaw z żyłką i sporą wirówką. Dryfując obławiałem przybrzeżne zatoczki, szare trzcinowiska i wszelkie miejsca z gasnącym nurtem. Ryby jednak pozostały niewzruszone i kompletnie olały moje starania.
Rzeka poniosła mnie w kierunku zwalonego do wody dużego drzewa. Cichutko przepłynąłem tuż nad jego koroną, która spoczywała na głębokości ponad trzech metrów. W tym miejscu nurt odbijał w kierunku drugiego brzegu i w okolicach pnia tworzyły się wsteczne prądy. Wiele razy tędy przepływałem, a jakoś nigdy nie zwróciłem uwagi na to miejsce. A tu aż pachniało zębatym rozbójnikiem.
Dwa razy machnąłem wiosełkami i stanąłem kilka metrów od trzcin. Sonda pokazywała trzy metry głębokości i twarde dno.
Do ręki wziąłem kijaszek z plecionką i najsmaczniejszą gumową przynętą. Pierwszy rzut spod jajek okazał się za długi i kopyto zadyndało się na cienkiej gałązce wystającej z wody. Lekkimi ruchami szczytówki starałem się rozbujać kopytko i krótkim szarpnięciem przerzuciłem je nad suchym badylem. Drugi rzut był już dokładniejszy i guma wpadła tuż obok zatopionego konaru drzewa. Zamknąłem kabłąk i czekałem aż dojdzie do dna. Leciutko poderwałem przynętę i w drugim opadzie poczułem lekkie puknięcie. Szybkie zacięcie i widzę jak plecionka zasuwa w kierunku powalonego drzewa. Ryba dała dyla w gałęzie, jednak na siłę ją stamtąd wyciągam na otwartą wodę. Walka nie trwa długo, bo przeciwnik okazuje się niezbyt wyrośnięty.
Podciągam go do burty pontonu i robię kilka zdjęć. Skubaniec chyba wie, że zaraz go uwolnię, bo zamiast wyczyniać podniebne ewolucje, grzecznie pozuje tuż pod powierzchnią wody. Już nie chodzi nawet o energiczne skoki – leń nawet paszczą nawet nie porusza... Stoi i się na mnie gapi.... Albo samobójca może...? Nie wyjmując go z wody wyciągam mu z paszczy haczyk i cętkowany drapieżca powoli znika mi z oczu. Nawet płetewką nie machną na pożegnanie... Niemiluch z niego...
Dobijając do brzegu, zastanawiałem się czy go spotkam. A jak .... zwąchał jak łatwo można zarobić parę złotych i znów popyla po wale przeciwpowodziowym. Ale ale, jakiś taki odmieniony... Nie dość, że kaloszki zamienił z czerwonych na czarne, to i spodzień jakiś świąteczny... Wyprasowane w kancik, czarne w prążki, a nogawy wetknięte w smoliste gumiaki. Pomyślałem, że może też był na rozmowie o pracę... I twarz jakby mniej fioletowa, ogolona, wzrok bystry i bez problemu łapiący ostrość. A w ręku .... spining...
Po krótkim powitaniu, gdy grzebałem w kieszeni w poszukiwaniu drobnych, Adam obrał kierunek pobliskich krzaczorów i machnął ręką na pożegnanie. Rzucił jeszcze krótkie – „ scupoki bierom na bagnie „. Zniknął....*
P.S. Powyższe opowiadanie właśnie przeczytała moja dziewczyna. Wiecie jaki był komentarz? Z oburzeniem spojrzała na mnie i stwierdziła – „ ja wiem jaka jest różnica między woderami, a spodniobutami .."
Kamil „ Łysy Wąż „ Walicki