Rzuciłem kilka razy i postanowiłem zejść z ostrogi. Oddaliłem się kilka metrów od klamotów i zza pleców słyszę okrzyk Zbyszka – „ siedzi !!! „.
Grożący złamaniami sprint po kamienistej główce, nerwowe ruchy ręką w poszukiwaniu aparatu fotograficznego i w skupieniu czekam na sandaczową paszczękę aby ją uwiecznić na fotografii. Rybka nie jest duża i dość szybko wychyla się z wody ..... szczupaczy nochal. Zbyszkowe westchnięcie oznaczające niewielkie rozczarowanie troszkę mnie rozbawiło, no ale facet ma rację – szukamy mętnookich.
Zrobiłem kilka zdjęć, schowałem aparat do kieszeni i ruszyłem kilka kroków w kierunku brzegu. Kolega rzucił małą gumeczką do wody i znów słyszę – „ siedzi !!! „.
W tym momencie zacząłem żałować że Go zabrałem tego dnia na ryby. Nie daje mi gość żadnej szansy, odpadam w przedbiegach... Znów pstrykam zdjęcia, jednak rola fotografa mi trochę nie odpowiada.
Ten szczupaczek jest ciutkę większy, jednak na sandaczowym kiju nie ma szansy powalczyć. Gładko wyjeżdża na brzeg i po chwili wraca do wody.
W końcu Zbyszek trochę się uspokoił i dał mi rzucić kilka razy.
Stanąłem u nasady główki i obławiałem stoki blatu znajdującego się na środku klatki pomiędzy ostrogami. Kilka skoków na płytkiej – dwumetrowej wodzie i gumka opada trochę dłużej znoszona wstecznym prądem. W myślach staram się obliczyć głębokość łowiska i wychodzi mi około trzech i pół metra. Od łagodnego stoku do zaczepów jest jakieś pięć, może sześć metrów, więc tym swego rodzaju korytarzem prowadzę moją przynętę.
Kolejne, trzecie już z rzędu Zbyszkowe „ siedzi !!! „ wyprowadziło mnie z równowagi. Ależ się chłop rozbestwił... Postanawiam strzelić focha i tym razem nie robić za fotografa. Delikatnie podnoszę gumkę z dna i sekundę później czuję szarpnięcie ... jak mu nie przywalę w zębiska !!! Rybka nie walczy za mocno, ale za to jest podwójny hol – Zbyszek z główki ciąga kolejnego szczupaczka, a ja jakieś dwadzieścia metrów dalej – małego sandacza. Normalnie jak w Szwecji tyle tylko, że drapieżniki mniejsze. „ Zbiorowe „ zdjęcie wychodzi trochę rozmazane, ale zawsze to jakaś pamiątka niecodziennego zjawiska znad naszych wód.
Mija jakieś pół godziny i niemal z tego samego miejsca wyjmuję jeszcze małego szczupaczka. Gadzina nie ma nawet czterdziestu centymetrów, ale paszczękę zaciska solidnie i gumy nie chce oddać. Zbyszek tak właśnie stracił dwa kopytka – szczupaki nie chciały zwrócić mu przynęty i w pyskach zostawał ogonek. Ja staram się rozewrzeć zaciśniętą, zębatą gębę i odzyskać gumę.
Grudniowe słońce oświetlało nam uśmiechnięte twarze. Tylko brak liści na drzewach i szare trawy zdradzały, że to ostatni miesiąc tego roku. Termometr w słońcu pokazywał kilkanaście stopni na plusie i chyba czując wiosnę ( ??? ) niewielkie ptaki buszowały w przybrzeżnych krzaczorach. Brakowało mi tylko widoku oczkujących na napływie główki uklejek i atakujących je srebrzystych boleni.
Następnego dnia czasu na wędkowanie było niewiele, ale zameldowałem się w tym samym miejscu. Rzuciłem dwadzieścia, może trzydzieści razy i przechytrzyłem sandacza czterdziestaczka z małym okładem.
Poprosiłem aby wrócił z tatusiem, ale tata pewnie był trochę zajęty bo się nie pojawił. Za to ja mu w myślach przyrzekłem, że niedługo go odwiedzę.
Pracujący, niemiłosiernie dłużący się weekend ledwo przecierpiałem. Przecież tam biorą sandacze !!! Widok przechadzających się po sklepie Śnieżynek w króciutkich spódniczkach nieco łagodził moje męki, ale jednak wolałbym pooglądać z bliska Wisłę. O rany, moja „ choroba „ się „ pogłębia.... Już nawet Śnieżynki mnie nie ruszają.... Chociaż gdyby im płetwy doczepić i kilka łusek namalować.... Tak, chyba jednak wolę Syrenki... Trochę bardziej do ryb podobne...
W poniedziałek znajomemu z którym byłem umówiony coś wypadło i mogłem z samego rana pojechać na wspomnianą wcześniej główkę. Padający za oknem deszcz nieco przyhamował mój start, ale wiedziałem że jak nie pojadę to będę sobie pluł w brodę. Spakowałem graty i pojechałem nad Wisłę.
Przejeżdżając przez wał przeciwpowodziowy, opony mojego pojazdu straciły przyczepność i trochę z rozpędu wtoczyłem się w błotniste koleiny. To nie auto terenowe, więc przeprawa była trudna ale się udało.
Wcisnąłem się w spodniobuty, bo to najlepsza ochrona przed padającym deszczem, a na gabra wrzuciłem krótką kurtkę do brodzenia. „Ha, teraz może sobie padać – nic mnie nie ruszy „ – pomyślałem.
Trochę przyduże kalosze przymocowane do moich pantalonów żyły swoim życiem. Ze dwa rozmiary za duże i jakoś dziwnie się chodzi. Do tego ze środka dochodziło jakieś dźwięczne mlaskanie przy każdym kroku, ale że nie czułem wilgoci, to drałowałem raźno wzdłuż rzeki.
Cienkie gałązki przybrzeżnych wiklin co jakiś czas lekko się poruszały, otrzymując pacnięcia od kropli deszczu. Długie źdźbła żółtoszarych traw oklejone były okrągłymi kroplami, pod których ciężarem skłaniały się ku ziemi. Kolczaste łodygi jeszcze niedawno zielonych jeżyn, przybrały niesamowity, bordowy odcień i był to jedyny akcent kolorystyczny tego dnia. Wszystko inne było szare, ciemne i ponure. Nawet powierzchnia wody wydawała się jakby odlana z ołowiu.
Na piaszczystej łasze na środku rzeki siedziało stado kormoranów. Wyjąłem małą lornetkę i przez chwilę obserwowałem czarne ptaszydła. Uroku nie można im odmówić, jednak niewielu wędkarzy pała do nich miłością... Nic dziwnego. Rok temu widziałem, jak jeden z nich łyknął kilogramowego na oko jazia. Skubaniec nie mógł się oderwać od powierzchni wody podczas startu. Przebierał błoniastymi łapkami po wodzie i machał skrzydłami. Rozpędzał się chyba z pół minuty...
Do agrafki przypiąłem najsmaczniejszą w tym sezonie gumę i posłałem do wody w miejsce, gdzie kilka dni wcześniej namierzyłem sandacze. Godzina dłubania nie przyniosła żadnych efektów. Założyłem trochę lżejszą główkę i posłałem przynętę pod zwisające smętnie korzenie powalonego do wody drzewa. Może chociaż szczupaczek...?
Niestety, drapieżniki nie były głodne i miały gdzieś moje starania.
Jakież to irytujące uczucie gdy wiemy, że tam gdzie łowimy są ryby, a brań nie ma. Mimo starań i kombinacji nic się nie dzieje.
Postanowiłem, że odwiedzę je w porze bardziej obiadowej i poszedłem w górę rzeki. Zatrzymywałem się co jakiś czas w ciekawszych miejscach i skakałem gumą po dnie. Obłowiłem kilka zatoczek, urwistą burtę z leniwym nurtem i miejsce, gdzie prawie zawsze siedzi miejscowy żywczarz. Dzisiejsza aura chyba go zniechęciła, bo miejsce było wolne. Ależ sobie miejscóweczkę upatrzył – stojąca woda, a pomiędzy dwoma leżącymi drzewami dołek na cztery metry głęboki. Ale również pusty....
Spacerowałem prawie dwie godziny, oddając przy tym kilkadziesiąt rzutów. Za to aparat poszedł w ruch i strzelałem foty w każdym ciekawszym miejscu. Wystające z wody suche drzewa wydawały się niemal czarne... Posępne pomniki siły wezbranej Rzeki... Podczas wiosennej powodzi Wisła wyrwała kawał lądu i powaliła wiele olbrzymich drzew. Teraz jest to królestwo drapieżników, jednak każde położenie przynęty na dnie kończy się zaczepem. Czasem łowię w trudnych miejscówkach, ale ten podwodny las przerasta moje umiejętności i zasób portfela... Jeden rzut oznacza jedną urwaną gumę. Straszliwa statystyka...
Odwiedziłem też przerwaną i mocno rozmytą główkę w górze rzeki. W sierpniu popływałem tu pontonem i okazało się, że za nią znajduje się olbrzymi dół. Podczas niżówki było osiem i pół metra, teraz będzie pewnie około dziesięciu. Dość dokładnie obrzucałem wsteczne prądy i pobliską zatoczkę, jednak tu również nie zanotowałem brania.
Ostatnią godzinkę zarezerwowałem sobie na podłubanie we wcześniej namierzonej stołówce drapieżników, na zapływie ostrogi. Po blacie, po kancie, wzdłuż kamieni, przy zaczepach .... nic. Szybciej, wolniej .... na seledynka, na perłę, na marchewę ..... Cholera jasna, toż to zawału można dostać z tymi sandaczami !!!
Polazłem kilkanaście metrów po błocku. Kaloszki z mlaśnięciem odrywały się od podłoża przy każdym kroku i stawały się coraz cięższe. Gliniaste kluchy przylepiały się do podeszwy i po chwili wyglądałem jak Wielka Stopa. Powlepiały mi się w to jeszcze jakieś trawy i gałązki, co razem tworzyło całkiem niezły kamuflaż. Na ostatnim metrze wpadłem w poślizg, jednak udało mi się nie klapnąć dupskiem w błoto.
Już raczej bez przekonania, a z czystej wędkarskiej zawziętości oddawałem rzuty we wcześniej obławiane miejsce. Taaaa, jakby coś się miało wydarzyć... Zielone kopytko już wielokrotnie poszurało po dnie w tym miejscu, jednak gdy zbliżyło się do brzegu ... jak coś nie pierdyknie !!! Uderzenie było tak mocne, że o mało nie straciłem kija. Udało mi się jednak zaciąć i jako że wiedziałem że to ładna ryba – dociąłem raz jeszcze.
Po kilku sekundach drapieżnik stracił ochotę do walki i z niemałym rozczarowaniem zwijałem plecionkę. Wydawało mi się, że z każdą sekundą rybka traci na wadze i długości. Wziął jak metrówa, a tu na powierzchni pojawił się tzw. stykowiec. Kurcze, jakieś sandaczowe przedszkole czy jak?
Dałem gadowi fleszem po oczach i po raz kolejny poprosiłem, aby wrócił z tatusiem. Może tym razem wysłucha?
Do końca sezonu jeszcze trzy tygodnie i postanowiłem, że któregoś dnia zostanę do zmroku. Może pod wieczór podejdą dorosłe mętnookie drapieżniki, aby przepędzić to przedszkole?
Życzę wszystkim połamania kija na grudniowych sandaczach. Nie odpuszczajcie, bo za trzy tygodnie czeka nas prawie pół roku posuchy... !!!
Kamil „Łysy Wąż” Walicki