- gdzie te ryby w tym sezonie się podziały? Siedzimy tu już kilka godzin i nic ciekawego się nie dzieje.
- nie wiem, może w złych miejscach szukamy.
- skoro tak sądzisz to dawaj po wodzie dostaniemy się na tą wyspę.
- no to dawaj zobaczymy co tam pływa.
Tak jak żeśmy z Kubą uzgodnili tak zrobiliśmy. Po wodzie sięgającej mniej więcej do pasa ruszyliśmy na dość tajemniczą wyspę. Na tyle tajemniczą, że nikt tam wcześniej się nie zapuścił a przynajmniej nie pieszo. Wyspa wówczas miała około 3 ha powierzchni. Prawy jej brzeg był dość stromy porośnięty trawą i drzewami natomiast lewy piaszczysty, łagodny z dużą plażą.
Obeszliśmy wyspę niemal dokoła zaczynając od plaży a zatrzymując się na jej końcu. W tym miejscu woda pokonywała zalaną tamę usypaną z kamieni. Poniżej tamy utworzył się dość głęboki rów i ciągnął się przez ok. 200 metrów wzdłuż stromego brzegu wyspy. To co tam ujrzały nasze oczy wprawiło nas w osłupienie i dało piękną lekcję.
Bolenie i klenie na przemian wyskakiwały nad lustro wody kąpiąc się w wartkim warkoczu Wisły. Miejsce wyglądało dziko, uroczo i spokojnie. Tętniło życiem tak, że nasze oczy nie mogły się nacieszyć. Nawet nie podjęliśmy próby schwytania tych reklamujących się okazów tylko w milczeniu obserwowaliśmy wodę. Nastąpiło południe i czas naglił do drogi powrotnej.
Przyrzekliśmy sobie że bez względu na okoliczności meldujemy się w tym miejscu za tydzień.
Dokładnie tydzień później obładowani jak wielbłądy niosąc ze sobą śpiwory, namiot, jadło, piwko, plecaki z asortymentem, wędki i jeszcze wiele innych drobiazgów parliśmy w nowo odkryte miejsce z nadzieją na niesamowitą przygodę. Droga była męcząca i zajęła nam nie mniej niż 60 minut marszu.
Żar lał się z nieba a krople potu spływały po czołach jednak to co utkwiło nam w pamięci przed tygodniem zawładnęło nami tak, że żadne zasieki nie były wstanie nas powstrzymać. Poziom wody był niemal identyczny jak przed tygodniem i w ten sam sposób dostaliśmy się do „naszego” eldorado.
Plaża oświetlona promieniami popołudniowego słońca wydawała się płonąć.
Woda tak jak ostatnio niepokojona była licznymi atakami drapieżników na drobnicę a krople pryskającej wody przybierały barwy srebrnych kuleczek , które tak jak nagle się pojawiały tak szybko znikały w toni.
Gdzie nie spojrzeliśmy tam coś się działo i nie było to nic innego jak przyroda idąca swoim torem, nie zmącona przez człowieka. Ryby tak jakby nas zaakceptowały i kontynuowały koncert a oprócz tego z czasem mieliśmy jeszcze więcej gości przeżyć i niespodzianek.
Kuba raz po raz lądował klenie, te nie należały do rekordowych ale rzadko, który nie przekraczał 30 cm. Ja miałem mniej szczęścia ale nie narzekałem na brania i obok 2 kleni miałem już na koncie jednego bolenia. Po około 30 minutach wybornej zabawy postanowiliśmy dać odpocząć naszym kijochom i otworzyliśmy sobie po browarze.
Usiedliśmy na piasku i obserwowaliśmy pokaz jaki serwowała nam przyroda. Słońce stawało się coraz większe, coraz bardziej czerwone i tym samym coraz bliżej horyzontu. Ptactwo dokoła nas niestrudzenie umilało śpiewem każdą minutę naszej przygody a ryby tak jakby miały żołądki z gumy, nawet na chwile nie przestawały zaznaczać swojej obecności, żerując w najlepsze.
Jednak żeby nie było tak pięknie jak podczas najdoskonalszego snu, po zachodzie słońca do ataku przystąpiły krwiopijcze bestie, małe ale zaciekłe, słabiutkie ale w niezliczonych zastępach, głupie i denerwujące komary. Gdyby nie pozostałe okoliczności w jakich było nam dane wypoczywać już dawno zwinęlibyśmy graty. Jednak dziś nawet komary nie były nam w stanie popsuć humorów.
Traktowaliśmy ich jak część całego przedstawienia, część przyrody. Przyszedł moment na rozpalenie ogniska. Naszykowałem patyczki na rozpałkę, urwałem kawałek papieru po kiełbasie w, który pani w sklepie owinęła nasz nieodzownik ogniskowych wypraw. Po kilku chwilach już mały ogienek trawił suche drwa, wydając charakterystyczne dźwięki pękających drewienek przy czym rzucał w górę iskierki. Wisła sama zgromadziła nam zapas drewna osadzając na wspomnianej wierzbie masę suchych gałęzi.
Zatem o drewno martwić się nie musieliśmy choćbyśmy mieli tu zostać przez tydzień.
To był ten czas kiedy należało zarzucić nasze gruntówki. Tak jak Kuba jedną z nich zaopatrzyłem w ogromną rosówę a drugą w nie mniej wielką pijawkę. Zestawy poszły do wody, wszystkie do wspomnianej rynny z tym, że moje bliżej stromego brzegu, z którego zwisały nad wodę trawy i drzewa a Kuby nieco po prawo. Już mieliśmy iść wrzucić pętko kiełbasy do lochu, które w dwóch konkretnych kawałkach opalało się na wierzbowych kijkach nad ogniem. Ale tu hola hola Panowie. Jeszcze nie teraz bo pierwszy dzwonek zabrzęczał.
Nim Kuba dokończył hol pierwszego małego sumka ja przyciąłem następnego. Ten nieco większy ale wciąż bez wymiaru. Kolejne branie u Kuby i kolejny hol, tym razem nie było już tak łatwo i za moment już niemal wymiarowy wąsaty melduje się przy brzegu.
Tak się radowaliśmy z brań, że na śmierć zapomnieliśmy o naszych kiełbaskach. Pobiegłem do nich zajrzeć i tak jak myślałem były już koloru czarnego tak jak świat dokoła. Po chwili doszedł Kuba i spytał.
- Da się to zjeść?
- no da toż to kiełbasa
- to czego się tak chichrasz?
- nie chichram się tylko smakuję moje dzieło.
- no to dawaj mi moją działkę.
- bierz i jedz, na zdrowie.
Kuba ugryzł raz, drugi, poprawił chlebem i nic. Już myślałem że smak i czucie stracił. Ale słyszę, że teraz on się śmieje pod nosem.
- co się cieszysz? - spytałem.
- a nic. Idź zarzuć sobie wędki a ja zjem ten węgiel i otworzę nam po piwku. - w tym momencie Kuba parsknął śmiechem. Poświecił na mnie latarką i dodał.
- wyglądasz tak jak byś pyskiem tą kiełbasę z ogniska wyciągał wiec jak już będziesz przy wodzie to się umyj smoluchu.
Jak polecił tak zrobiłem tylko jedną wędkę posłałem zbyt blisko i postanowiłem poprawić zarzut ale kręcąc młynkiem poczułem potężny opór coś trzymało mój zestaw niczym kłoda. Zawołałem Kubę aby mi udzielił pomocy.
Przyszedł popatrzył jak się siłuję z nie lada przeciwnikiem i nie wiedział co ma robić. Teraz ja parsknąłem śmiechem bo on tak jak zapewne i Wy, myślał, że to ryba.
- choć weź wędkę a ja po żyłce spróbuję się dostać do zaczepu. - wyksztusiłem zataczając się ze śmiechu.
Jeszcze za dnia widziałem, że z wody wystaje kawałeczek konara i wiedziałem co jest sprawką tego oporu. Powoli przesuwając się wzdłuż żyłki dostałem się do konara i nie bez trudu uwolniłem cały zestaw. Niestety zmoczyłem się niemal po szyję a Jakub raz po raz dogadywał mi że taki do namiotu nie wejdę i mogę sobie posłać na piasku.
Wypiliśmy po piwku licząc obozowiska, które zaznaczały ogniska na przeciwległym brzegu i już zupełną powagą przystąpiliśmy do wędkowania. Brania nadal dopisywały, złowiliśmy kilka kolejnych sumków a jednemu z nich już naprawdę niewiele brakowało do wymiaru. Nastała północ, brania jakby ustały a niemal idealną ciszę przerywało pohukiwanie sowy. Zrobiliśmy się trochę senni więc ogarnęliśmy obóz i wpakowaliśmy się na krótką drzemkę do namiotu. Kuba okazał się łaskawy i nie kazał mi spać na piachu.
Ledwo zmrużyłem oko a tu odezwał się budzik z mojego telefonu i oznajmił, że jest za pięć trzecia. Szarpnąłem smacznie śpiącego współtowarzysza i zakomunikowałem, że idziemy oglądać budzący się dzień. Kuba wydobył się zaraz po mnie z namiotu wziął aparat i zaczął pykać fotki. Było co fotografować. Dzień powolutku zaczął zastępować noc i wszystko dokoła, to co zniknęło po zachodzie, zaczęło wydostawać się spod gęstej mgły. Widoki były naprawdę tajemnicze, spokojne i cudne. Niedługo zaczęli nam towarzyszyć goście.
Na początek było to stado czarnych bocianów, które postanowiło wylądować na wyspie niedaleko naszego obozu. W wodzie dla odmiany pojawiły się bobry, które ogromnymi ogonami robiły taki plusk jakby ktoś worek cementu z wysoka wrzucił do wody. Pierwsze promienie słońca zaczynały oświetlać nam twarze wydostając się zza drzew. Następnie zaczęły oświetlać lustro wody powodując przepiękny widok.
Po kolejnym odcinku pokazu przyrody znów wzięliśmy się za wędkowanie poczynając od gruntówek. Brania jednak następowały sporadycznie. Kąsały małe sumki na przemian z niewielkimi kleniami, trafiła się także brzanka ale postanowiliśmy spakować ciężki sprzęt i przejść już tylko do spinningu. Jak wiadomo spinning jest to dość aktywna metoda wędkowania więc postanowiliśmy się nieco oddalić i raz po raz biczować kolejne partie wody. Po kilku godzinach intensywnego wypoczynku wróciliśmy do obozowiska.
Jak się okazało obaj mieliśmy po kilka sztuk na koncie a były to głównie małe okonki klenie i bolenie.
Słońce było już niemal w najwyższym punkcie więc postanowiliśmy zwijać obóz aby udać się w drogę powrotną. Nim pozostawili my po sobie porządek a wszystkie fanty przybrały mobilną formę było już po dwunastej godzinie.
Obładowaliśmy plecy i bary i udaliśmy się w stronę brzegu rozprawiając nad ta niesłychaną przygodą. Jako, że ten sezon należał do najgorszych od kilku lat tak ten wypad nam to zrekompensował.
Mieliśmy także w świadomości, że to najlepszy wypad tego sezonu pomimo tego, że sumki nie powalały wielkością.
Pozdrawiam tych co wytrwali do końca.
Mateusz Woś