Tak się złożyło że tej soboty z Warszawy przyjechał Jakub. Chłopak był nie mniej napalony na przygodę niż ja więc zapakowaliśmy tyłki do samochodu, niezbędny asortyment i jazda przed siebie.
Pojazd zaparkowałem niedaleko brzegu, jakieś kilkanaście kilometrów w górę Wisły od naszego rodzinnego podwórka. Wyszliśmy z Kubą z samochodu i nasze płuca napełniły się świeżym, nadwiślańskim powietrzem skrywającym tajemnicę dzisiejszej przygody, którą to zamierzaliśmy odkryć.
Plecaczki na plecach, spinningi w prawicach, myśli o przygodzie w głowach i nadzieje w sercach mówiły nam, że to jest to.
Po kamienistej tamie ruszyliśmy w stronę niewielkiej, może 2 hektarowej wysepki. Woda sięgała nam niewiele ponad kolana także już z wyspy z suchymi majtkami rozpoczęliśmy biczowanie wody. Po kilka rzutów w ciekawsze miejsca poskutkowało u mnie 2 kleniami a u Kuby boleniem.
Wykonaliśmy jeszcze kilka rzutów ale bez skutku więc postanowiliśmy ruszyć po wodzie w górę Wisły w pogoni za przygodą. Przed nami była kolejna, tym razem już większa wyspa. Postanowiliśmy, że się rozdzielimy.
Ja miałem iść jej prawą stroną obławiając nieznaną łachę i brzeg Wisły a Kuba lewą stroną wyspy i jego zadaniem było obławianie dzikiej odnogi z leniwym nurtem. Według naszych obliczeń powinniśmy się spotkać jakieś 500, góra 100 metrów wyżej, na końcu wysepki. Tu nasze drogi się rozeszły i co spotkało Kubę wiem już tylko z opowieści. Może zechce wam opisać. Jeśli chodzi o mnie to o tym poniżej.
Z lekkim bólem kostki, o którym momentami całkiem zapominałem, ruszyłem przed siebie. Tym razem obławiałem dziwną łachę mieszczącą się po prawej stronie wyspy. W wodzie do pasa przy stromym brzegu skradałem się za szczupakami.
Rzuty wykonywałem w stronę zachodu a, że to była już końcówka dnia to słońce bez krępacji smagało mnie prosto w twarz. Pokonując kolejne metry, kolejne zwalone drzewa, kolejne jamy, które wyżłobiła Wisła gdy poziom jej był sporo większy, swoim woblerkiem usilnie nęciłem szczupaka. Jednak żaden nawet najmniejszy gad nie dał się przechytrzyć.
Minąłem tą łachę, przeprawiłem się przez pierwszą tamę i ruszyłem w górę tym razem obławiając już Wisłę.
Rzuty wykonywałem z takim zawzięciem posuwając się nieustannie, że nim się obejrzałem od wyspy oddzielał mnie kolejny zbiornik z dość głęboką wodą. Aby dostać się z powrotem na wyspę musiałbym cofać się jakieś 300 metrów, więc postanowiłem po wodzie dotrzeć do kolejnej tamy, którą zwietrzyłem jakieś 100 metrów dalej. Według naszych wspólnych obliczeń to właśnie tam miałem się spotkać z Kubą.
Woda sięgała mi prawie do pasa ale dzielnie parłem na przód upewniając się raz po raz wędką czy kolejny krok nie zanurzy mnie w wodzie całkowicie. Miałem bowiem na uwadze jak zdradliwa jest Wisła. Po kilkunastu minutach nie bez trudu dotarłem do wspomnianej tamy. Tak jak przewidywałem właśnie tu kończyła się wyspa ale wbrew oczekiwaniom nie było nigdzie Kuby.
Pomyślałem że chłopak też nie miał łatwej drogi i pewnie niebawem dotrze. Wykonując kolejne rzuty bez skutku, bo ani Kuba ani ryby się nie meldowały, doczekałem się zachodu słońca. Powoli zaczynało się ściemniać a ja wciąż sam jak palec w jakiejś dziczy.
Nagle przed sobą zauważyłem jakąś postać na łódce. Człowiek podpłynął do tamy na której stałem spytał co ja sam tu robię i jak tu dotarłem.
- No jak to co? Łowię ryby - pomyślałem. Opowiedziałem, że dostałem się tu po wodzie a maszeruję z dołu. Zdziwienie na twarzy człowieka aż mnie przeraziło.
- Naprawdę po wodzie? A dokąd woda sięgała? Bo jak ja pamiętam to tu są straszne głębiny - odparł.
- Jakie głębiny przecież przed chwilą przeszedłem i mnie nie skryło.
Z jeszcze większym zdziwieniem facet odpłyną w swoja stronę. Nie powiem bo gość dał mi do myślenia. W końcu „głębiny” powiedział a ja mam wracać i to po nocy. Więc udałem się z powrotem. Zszedłem z tamy do wody i tak jak przyczłapałem zacząłem wracać.
Na razie jest ok. woda tylko do pasa. Nagle zaczęło się zgłębiać więc szukałem innej drogi.
To w lewo to w prawo ale wszędzie głębia. No ładnie dostałem tego com chciał. Mam swoją przygodę. W nogi coraz bardziej zimno i chociaż bólu kostki nie czułem to minę miałem nietęgą bo nie wiedziałem jak mam wrócić.
Postanowiłem pójść z powrotem do tamy i raz jeszcze zobaczyć jak zachowuje się woda co by oszacować gdzie jest najpłycej. To Ci niespodzianka nie mogę się dostać z powrotem na tamę bo jakoś głęboko się zrobiło.
Stoję 10 metrów od niej w wodzie po pas a przede mną głęboka rynna. Nie pozwoliłem się ogarnąć panice. Najwyżej rzucę się wpław i dopłynę - pomyślałem. No tak tylko co z telefonem? Na usta zaczęły cisnąć mi się przekleństwa.
Kilka głębokich oddechów i podjąłem jeszcze jedną próbę powrotu w stronę samochodu. Z wielkim trudem ale na razie jest lepiej niż ostatnio. Powoli przesuwam się do przodu. Nagle moją uwagę odwróciła ogromna zielonożółta kula pędząca z nieba za drzewa, która w połowie drogi rozpadła się na dwoje potem na kolejne kawałki aż spłonęła doszczętnie. OK. Panie Boże! Nastraszyłeś mnie już do reszty!
Teraz pozwól mi wrócić do domu - mamrotałem. Nogi już mi cierpły z zimna. Krok po kroczku zmierzałem grunt badając wędką. Ufff woda zaczyna się wypłycać. Trochę się uspokoiłem i przyspieszyłem kroku bo Kuba koło samochodu już jajko pewnie znosi. Nie minęła chwila jak doszedłem do łachy od, której zacząłem obławianie. Tym razem nie dam się załatwić i nie będę wracał wodą tylko ruszę środkiem wyspy aby nie przedzierać się po wodzie i zwalonych drzewach. Ruszyłem więc wyspą.
Noga zaczęła mi doskwierać mocniej bo szedłem po wielkich krzaczorach i pokrzywach dwukrotnie mnie przewyższających. W gęstwinie drzew i krzewów było już zupełnie ciemno a ja parłem potykając się raz po raz o jakieś wystające korzenie. Nawet nie chciałem myśleć o tym jak bardzo spuchła mi kostka , wystarczy, że czułem jak boli. Idąc byłem gotowy na wszystko bo takiej dziczy nie widziałem jak żyję a fakt, że było ciemno poruszał moja wyobraźnię do granic. Słychać było tylko trzask łamanych gałęzi pod moimi nogami i mój ciężki oddech, i dobrze, bo nic więcej nie chciałem usłyszeć. W końcu dotarłem do początku wyspy gdzie rozstałem się z Kubą. Spojrzałem na wodę i zobaczyłem jak ciemna postać tapla się w wodzie do pasa.
Po chwili okazało się, że był to Jakub uwalniający swojego wobka z zawady.
W tym momencie odetchnąłem z ulgą. Jestem wśród żywych! Podszedłem do Jakuba i zapytałem czy długo czekał. Odpowiedział, że to zależy czy do chwili kiedy mnie usłyszał, czy do chwili kiedy mnie zobaczył bo trzask łamanych gałęzi było słychać już od kilku minut a pojawiłem się dopiero teraz. Miał tylko wątpliwości czy to ja czy stado dzików brnie przez gęstwinę.
Po wymianie zdań o tym co nas spotkało dowiedziałem się, że Kuba też nie miał łatwej drogi. Postanowiliśmy więc rozrysować na piasku jak wyglądała trasa naszej wyprawy. Co się okazało? Otóż okazało się, że 2 razy byliśmy od siebie na rzut kamieniem i widzieliśmy to samo miejsce a mimo to nie było możliwości podejść bo dzieliły nas zasieki nie do pokonania. Po wykonaniu mapki na piachu ruszyliśmy po wodzie do brzegu i zapakowaliśmy się do samochodu. Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłem, że wracam z ryb.
Chcieliśmy przygody to ją dostaliśmy. Dostaliśmy nawet więcej niż można się było spodziewać. Rozmawiając o niecodziennych przeżyciach wróciliśmy do domu cali i zdrowi nie licząc mojej mocno opuchniętej kostki.