- A na co się nastawiamy? – pyta się mnie Tomek przez telefon.
- Na bolenia – odpowiadam bez zastanowienia. Od jakiegoś czasu tylko ta ryba zaprząta moją głowę, a ostatnie boleniowe podchody zaczęły przynosić oczekiwane wyniki.
- Eeee na bolenia… a nie lepiej za szczupakiem? – marudzi zawiedziony kolega.
- Na bolenia, na bolenia, zobaczysz, spodoba ci się polowanie z podchodami.
Następnego dnia o świcie czekam na Tomka pod Poniatowszczakiem. Zapalam papierosa i obserwuję wodę leniwie okalającą cumujące w pobliżu mostu barki. Przewalający się grzbiet zdradza polującego drapieżnika. A tu jesteś cwaniaku - myślę sobie po cichutku zajmując stanowisko przy cumowisku. Wyciągam z pudełka sprawdzoną przynętę i posyłam wzdłuż bulwaru. Stojąc za betonowym kantem jestem nie widoczny dla ryby, co zwiększa szansę na sprowokowanie jej do ataku. Często zastanawiam się jak to jest, że rapa widząc wędkarza nie zaprzestaje polowania jednak nie uderzy w podany jej wabik. Wszystkie złowione do tej pory prze ze mnie ryby były wynikiem przemyślanego podejścia do łowiska. Najważniejsze nie zdradzić swojej obecności, bolek nie jest wtedy taki czujny i da się zrobić w bambuko.
Zdecydowanym ruchem zacinam delikatne puknięcie i ląduję na betonie nie mniej zdziwionego ode mnie sandacza. Ryba napina się i groźnie prezentuje swoją płetwę grzbietową. Oho, z nim nie ma żartów – myślę sobie uwalniając z kotwiczki kolczastego rozrabiakę. Z głośnym łubudu znowu przewala się rapa. Teraz prowadzę przynętę zdecydowanie szybciej, jeśli myśliwy nie wrócił do swojej rzecznej kryjówki powinien przywalić.
- Siemaaa!!!! – radośnie wita mnie, rapy oraz całe Powiśle wyłaniający się znikąd Tomek.
- Cześć, cześć – odpowiadam trochę podirytowany. Jeśli bolenie widzą tą sytuację na pewno zwijają się ze śmiechu w wiślanych odmętach. - Chyba przepłoszyłeś rapkę a tak ładnie tu biła…
- Oj tam, oj tam, lepiej powiedz czy zestaw mam odpowiednio dobrany.
Zaprezentowanym przez Tomka zestawem można by z powodzeniem holować hipopotama.
- No nie wiem czy plecionka nie za gruba… - podsumowuję.
- E no mniej niż 0.18 nie miałem, ale za to kij bardzo czuły, a może przeniesiemy się na Siekierki tam kiedyś widziałem bijące w drobnicę ryby.
Nie lubię ujścia Kanałku Siekierkowskiego do Wisły z powodu zbyt dużej, jak dla mnie, wędkarskiej frekwencji. Przystaję jednak na propozycję chętnie, ponieważ od lat tam nie byłem.
Kanałek jest cały obsadzony. Jak na środę, to miłośników wędkarstwa nad łowiskiem nie zabrakło. Przechodzimy przez przerzuconą przez kanał kładkę i kierujemy się nad wiślany brzeg. Po drodze objaśniam koledze zasady, jakimi się rządzi polowanie na bolenia stawiając nacisk na bezwzględne zachowanie ciszy..
- Dobra, dobra – kwituje mój wywód Tomek z rumorem zjeżdżając po kamieniach nad wodę.
Omijam zanęcone otoczakami miejsce i podkradam się kilkanaście metrów pod zalegający przy brzegu wielki głaz. Kucam za kamieniem i pokazuję ręką koledze, aby sobie usiadł i zaczynam łowić. Co jakiś czas ciszę przerywa głośny atak a spanikowana drobnica wyskakuje wysoko nad powierzchnię wody. Nie udaje mi się zaciąć delikatnego puknięcia a garb na wodzie zdradza odchodzącą w stronę głębiny dużą rybę…
- Szlak by to trafił – marudzę pod nosem.
- A może na szczupaki pojedziemy?
Tomek za moimi plecami wyrósł tak nieoczekiwanie, że przez moment solidnie się przestraszyłem.
- No dobra, właściwie to mi wszystko jedno.
Po drodze słuchałem opowieści o oddalonym kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy tajemniczym, zaszytym wśród nadwiślańskich łąk, odciętym od rzeki szczupakowym łowisku.
- Stary zobaczysz, stamtąd o kiju się nie wraca, zawsze kilka sztuk złowiłem a najlepsze, że nikt o tym nie wie i nikt tam nie łowi. – Zapewnia mnie Tomek.
Brzmi całkiem zachęcająco. Niestety, gdy dojeżdżamy na miejsce jest już południe i praży niemiłosierne słońce. Pod powierzchnią pływają całkiem bezkarnie stadka płoci i krasnopiórek. No tak, w taką lampę nic im nie grozi. Nażarte szczupaki mają teraz siestę i nie interesują się ani drobnicą ani naszymi przynętami.
Zrezygnowani przenosimy się nad Wisłę. Zza wału wyłania się stara rozmyta główka i sąsiadująca z nią wyspa. Takie miejsce właśnie mi się marzyło! Zostawiam szukającego na rozlewisku szczupaków kumpla i gnam na szczyt ostrogi. Ostatnie kilka metrów pokonuję na czworaka. Boleń tłucze aż miło. Niestety nie mam się za czym schować więc siadam dwa metry od szczytu i zaczynam łowić. Bolki harcują na końcu warkocza, ale nie chcą brać. No tak, siedzę jak gamoń i pewnie mnie widzą. Rapa uderza w drobnicę pod moimi nogami ochlapując mnie całego wodą. Pewnie mnie widzą i są na dodatek złośliwe – myślę sobie.
Dzwoni mi zawinięty w nieprzemakalne etui telefon. No nie, teraz to na pewno nie odbiorę. Bez efektów biczuję wodę. Po prawej stronie na końcu wyspy widzę machającego mi Tomka. Odpowiadam mu tym samym i przeklinam telefon, który znowu zaczyna hałasować. Po 20 minutach odpuszczam, to chyba nie ten dzień – tłumaczę sobie.
Znajduję kamienie po których Tomasz przelazł na wyspę i kieruję się w miejsce gdzie ostatnio widziałem kupmpla. Wysoki brzeg wyspy jest zarośnięty drzewami, których korony ciężko opadają nad samą wodę.
- I jak? – pytam się Tomka siedzącego na piasku.
- Cicho… siadaj i się nie wychylaj. - Odpowiedź kolegi zbija mnie z tropu. Jeszcze kilka godzin temu spacerował po wiślanym brzegu z gracją pędzącego słonia a teraz mnie musztruje.
- No siadaj bo cię widzą!
- Co się dzieje? – pytam zajmując po cichutku miejsce obok.
- Stary, miałem już cztery ryby na kiju, dzwoniłem do ciebie, gwizdałem, machałem a ty nic, sam zobacz co tam się dzieje. – odpowiada szeptem Tomek.
Wychylam się zza krzaka i widzę niesamowite przedstawienie. Pod obrośniętym korzeniami brzegiem trą się jakieś niewielkie rybki. Nie są to jednak spokojne gody. Co chwilę, z głośnym cmoknięciem, owładnięte miłosnym amokiem tarlaki są zasysane przez buszujące bolenie. Drapieżników musi być co najmniej kilkanaście sztuk bo w wodzie się wręcz gotuje.
- No nie gap się tak tylko rzucaj, biorą jak głupie. – Strofuje mnie po cichu Tomek.
Z niedowierzaniem gapię się na jego zestaw. Boleniowy woblerek dynda na 40-sto centymetrowej stalce. Bez słowa wdrapuję się na skarpę i zajmuję miejsce cztery metry przed stanowiskiem kolegi. Wiszące korony drzew uniemożliwiają swobodne rzucanie. Spuszczam wobka z nurtem kilkadziesiąt metrów i prowadzę go powoli wzdłuż brzegu. Mam coś! Niestety to nie rapka tylko zahaczony za grzbiet krąpik. Rybka jest wielkości dłoni a wysypka tarłowa zdradza, że podhaczyłem jednego ze sprawców tego całego zamieszania. Wypuszczając krąpia, widzę na wodzie ślad nawijanej przez Tomka plecionki. Po chwili pojawia się płytko chodzący wobek a za nim grzbiet sunącej w jego ślad rapy. W momencie w którym przynęta przyśpiesza na wodzie robi się kocioł i słyszę – Jest!
Włażę na górę i ześlizguję się na stanowisko kolegi. Boleń jest już na brzegu. Tak ucieszonej paszczy dawno już nie widziałem. Mowa tu o paszczy Tomka, bo paszcza bolenia nie zdradzała żadnych emocji. Robię kilka fotek i ryba ląduje z powrotem w wodzie.
- No i widzisz, kij mam za sztywny i plecionka też nie dobra, ale hamulec w kołowrotku poluzowałem, i jak wziął to odszedł na hamulcu, ale dociąłem no i jest.
Słuchając relacji oglądałem woblera na którego skusiła się ryba. Nic nadzwyczajnego, podobnych rękodzieł mam w swoim pudełku kilkanaście. Ster ku dołowi, jasne boki i ciemny grzbiet, ale zaraz, zaraz jak on go spuszcza pod te gałęzie?
- On jest pływający?
- Pływający – odpowiada dumny pogromca boleni. – Wracaj do siebie bo się do roboty trzeba brać…tylko po cichu!
Nie dochodzę do swojego miejsca, gdy znowu słyszę – jest! Gramoląc się po piachu już szykuję aparat. Na miejscu czeka na mnie szczerzący się kolega z dumnie zaprezentowanym do zdjęcia bolkiem. Coś takiego, ale farciarz – myślę sobie pstrykając kolejne fotki. Jakbym nie widział to bym nie uwierzył.
- A co to za woblerek – pytam się podejrzliwie.
- A nie wiem, z kolegą się zamieniłem za obrotówkę. Jednego mam tylko boleniowego, dobrze, że skuteczny.
- No to nieźle żeś się zamienił – odpowiadam ze śmiechem i wracam do siebie.
Grzebię w swoim pudełku oglądając przynęty. No tak, mam podobne zasięgowe, ale wszystkie tonące. Z pływających modeli mam tylko lusterkujące. Świetnie się sprawdzają na wolniej płynącej wodzie, ale w tym szybkim uciągu prawdopodobnie tylko odstraszają ryby. Wybieram imitację uklei, której praca jest chyba najmniej agresywna, rzucam przed siebie i czekam aż spłynie pod krzaki. Dwa pierwsze obroty korbką i siedzi. No wreszcie, teraz wybiorę was jednego po drugim. Ryba okazuje się niestety kleniem, całkiem ładnym, ale tylko kleniem.
Znowu kocioł pod moimi nogami, widzę wyraźnie rybę odchodzącą na wodę – Jest! – słyszę zza krzaka. Chyba mam deżawi. Kolejna sesja fotograficzna i kolejna ryba wraca do wody.
- Niesamowite, prawie co rzut mam branie, ale zaciąć trudno – zwierza się Tomek.
- Ja bez boleniowego dotknięcia, niestety.
- Nie martw się, do wieczora jeszcze kupa czasu, na pewno jakiegoś złapiesz.
- Pewnie tak – odpowiadam bez przekonania.
- To pojedźmy coś zjeść, bo zgłodniałem od tych boleni.
Zgadzam się chętnie, bo od rana nic nie jadłem, poza tym muszę chwilę odpocząć od miejsca, w którym tak ucierpiała moja wędkarska duma.
Po godzinie wracamy zaopatrzeni w typowy wędkarski posiłek. Zajadając w pośpiechu bułę i kiełbasę z musztardą nasłuchiwaliśmy, czy bolenie są równie głodne jak my. Oj były, w wodzie aż się gotowało.
- No Seba, to po jednym i chyba wracamy do domu, bo wieczór się zbliża.
- No to po jednym – odpowiadam i zsuwam się po piachu na swoją miejscówę.
Po około 10 minutach robię Tomkowi kolejną sesję fotograficzną. Nie chce mi się łowić, nie wierzę już w swoje przynęty ani w szczęśliwą rękę do ryb. Odkładam kij w krzaki i siadam obok kolegi.
- O nie brachu, tak łatwo się nie wywiniesz. Ja już połowiłem to sobie teraz poleżę i odpocznę a Ty bierz mój kij i do dzieła.
Przez moment bronię się przed kuszącą propozycją, aby po chwili oddać pierwszy rzut szczęśliwym wobkiem Tomka. Obserwuję pracę przynęty, wolno prowadzony płynie prawie bez ruchu, szybciej podciągnięty delikatnie drobi. No tak, wymarzona przynęta na te warunki i uciąg wody.
W przeciągu pół godziny mam trzy delikatne puknięcia i trzy niezacięte ryby. Pasuję, słońce prawie schowało się za horyzontem a po ciemku możemy mieć problem z powrotem z wyspy.
- No Tomciu, gratuluję Ci rybek, ale żeś mi dzisiaj wpierdziel spuścił.
- Spoko, dzięki za boleniową wyprawę. To co za tydzień rewanżyk?
- Jasne, że tak, tylko dowiedz się od kolegi, co to za wobler, aby szanse były wyrównane.
Tomek obiecał, że się dowie, a po paru dniach odwiedził mnie i sprezentował trzy sztuki. Oczywiście pojechałem od razu nad wodę wypróbować przynętę i potrenować przed naszym ponownym spotkaniem.
Trening wypadł pomyślnie i siły są już wyrównane. Wyniki rewanżu opiszę niebawem.
Sebastian Kowalczyk