Mimo iż czekało na nas sześć dni łowienia, postanowiliśmy przyjąć zasadę mojego kolegi i po zameldowaniu się w domku stwierdziliśmy, iż „autobusik odjeżdża za pół godziny”. O dziwo – wszyscy zdążyli się przygotować i późnym popołudniem dwie łódki z czterema zapaleńcami na pokładach, dziobami rysowały błękitną toń wody.
PIERWSZE RYBY – PIERWSZE WNIOSKI
Po pierwszym wypłynięciu byliśmy zauroczeni wodą – w każdej zatoczce były brania. Warunek musiał być jeden – rzuty trzeba było wykonywać pod suche jeszcze trzcinowiska. Szczupaki z furią atakowały silikonowe gumy i raczej nieważny był ich kolor i rozmiar. Rąbały we wszystko co im przypływało koło pysków. No, może prawie we wszystko, bo Marcin który uparł się na jerki, szybciutko „przeprosił się” z gumkami.
Kolejny dzień zgasił nam z twarz uśmieszki. Brania zanikły, a szczupaki jakby wyparowały. Z coraz większą nerwowością obławialiśmy kolejne płytkie blaty i zatoki, jednak brania nie następowały.
Dryfując po jednej z przybrzeżnych płycizn, Przemek dojrzał dwa spore szczupaki. Ryby stały przy dnie, na wodzie o głębokości … 40 cm-ów !!! Woda kryształ, przejrzystość 4 metry, więc doskonale widzieliśmy poruszające się pokrywy skrzelowe cętkowanych drapieżników. Gdy nasza łódź zbliżyła się na niewiele ponad metr, po szczupakach został spory obłok mułu. Niedowierzając w sukces, wykonałem rzut na piaszczystą płyciznę – niemal na brzeg. Dwa obroty korbką i poczułem silne uderzenie, a spokojna toń wody eksplodowała i zamieniła się w miliony maleńkich kropelek. Cętkowane cielsko wystrzeliło w górę i ryba przejechała dwa metry na ogonie. Szybko jednak opadła z sił i już po chwili pozowała do zdjęcia. Kolejna ryba zaatakowała przynętę na Przemkowym kiju – i również na wodzie poniżej 50 cm-ów. Łowienie było rewelacyjne – rzut na płytką wodę, jak najwolniejsze prowadzenie gumy i ….. najpierw było widać jak szczupak startuje do przynęty, a dopiero po chwili następowało branie. Wszystko na naszych oczach !!! Akwarium, oceanarium !!! Za takie widoki ludzie płacą niemałe pieniądze. Ryby wpadły w szał bojowy i większość rzutów kończyła się braniem lub chociaż odprowadzeniem przynęt.
Do wieczora wyholowaliśmy po kilkanaście ładnych ryb, jednak brań było zdecydowanie więcej. Tego dnia killerem okazały się „diamenty” w dwóch kolorach – seledyn fluo oraz klasyczna biel z czerwonym grzbietem. Warunek był jeden – przynęta musiała poruszać się nerwowymi skokami, jednak przemieszczać się jak najwolniej. Z niemałą obawą patrzyłem na jedyne trzy opakowania haków na pięcio-gramowych główkach…. A lżejszych nie miałem…
KOMBINACJE – REWELACJE
Trzeciego dnia naszej wyprawy zaczęliśmy szukać trochę większych drapieżników. Przemek młócił wodę największym kopytem ze stajni Relaxa. Przynęta o tyle imponująca, że wielu wędkarzy łowiąc rybę tej wielkości robi sobie z nimi zdjęcia. Skuteczności odmówić jej nie można, jednak ów gigant okazał się skutecznym killerem na …. wszystko. Z zapałem atakowały go zębatki niewiele większe od niego samego. Średniaki również ochoczo łykały olbrzyma, jednak prowadzenie tak dużej przynęty na wodzie o głębokości pół metra było dość trudne. Po pewnym czasie powróciliśmy do przynęt „normalnego” kalibru – ja na zmianę tłukłem seledynową „kalifornią” i „diamentami”, a Przemek uparł się na cztero calowe kopyta.
Wędkowanie w warunkach iście akwariowych było niesamowite – przynętę należało prowadzić jak najwolniej, nadając jej jednak nerwowe ruchy. Gdy tylko guma wpadła do wody, od razu pojawiały się za nią dwa – trzy szczupaki i skubiąc za ogonek płynęły aż do łódki po czym pod burtą zawracały… Ewidentnie nie miały ochoty na posiłek…
Po jednym z rzutów ( oczywiście na płyciznę ) o mało nie nawaliłem w porcięta – do niewielkiej gumki wystartowały trzy ( !!! ) metrowe szczupale, jednak one również nie zdecydowały się na atak. Drapieżniki płynęły za „diamentem” około trzydziestu metrów, po czym niespiesznie zawróciły w stronę brzegu. Więcej już się nie pokazały…. eh…
KRWAWY SPORT
Zębacz przykołował w gumę z takim impetem, iż o mało nie wyrwało mnie z trampek. Przestraszyłem się przeokrutnie, jednak ręka instynktownie sama „poleciała” i skutecznie zaciąłem rybę. Szczupak nie był olbrzymem, jednak zaciął się idealnie za koniuszek pyska, z którego wystawała pięknie zaprezentowana guma. Poprosiłem Przemka, aby zrobił mi zdjęcie. Trzymałem gada za karczycho, a drugą ręką wyjmowałem aparat. Cętkowany zbój zaskoczył mnie całkowicie – zebrał siły i w ułamku sekundy wykonał niebywałą ewolucję w powietrzu. Wszystko było by ok., gdyby nie hak główki jigowej…. Poczułem jak odpływa mi krew z twarzy, a dłoń przeszywa niesamowity ból. Szczupak wbił mi w kciuk ( aż do kości ) ostry hak, po czym spadając na dno łódki wyjął go … tylko w inną stronę niż go wbijał… Rozorał mi palucha jak jakiś rzeźnik. W samym zgięciu… Do tego uszkodził mi jakiś nerw, gdyż cały czas czułem niemiłe mrowienie w kciuku – tak, jakbym uderzył się łokciem w coś twardego. Zakrwawiłem pół łódki, wędki, echosondę i Przemkowe buty. Załatwił mnie skurczybyk na dobre – przez kolejną godzinę mogłem zapomnieć o łowieniu, a do końca wyjazdu korbkę kołowrotka trzymałem pomiędzy palcem wskazującym a środkowym. A że łowiłem maszynką z podwójną korbką, to przy każdym zacięciu łomotałem kciukiem w korbkę i zabawa z tamowaniem krwotoku zaczynała się od nowa…
Od tej przygody minął miesiąc – rana się zagoiła, kciuk działa sprawnie ale … niemiłe mrowienie pozostało. Zębaty cwaniak na stałe uszkodził mi jakiś nerw… Kurcze, jeszcze żadna ryba tak mnie nie załatwiła…..
PRZESIADKA Z JERKA NA GUMĘ
Naszymi kompanami był Kołcz i Marcin. O ile tego pierwszego szybko przekonałem do gum podczas zeszłorocznych wypadów na sandacze, o tyle Marcin był „tworzywem” trudniejszym. Miłośnik olbrzymich jerków, multiplikatorów i jednoczęściowych, krótkich kijaszków. Ciskał chłopaczyna te swoje olbrzymy na płycizny, jednak poza jednym ( najwidoczniej niepełnosprawnym ) szczupakiem nie mógł pochwalić się dużą liczbą holów. Aż jednego dnia….
…Przemek z Kołczem zasiedzieli się do świtu. Ich rechotanie słychać było w promieniu kilkuset metrów. I tak jak się spodziewałem, nie było mowy aby ich dobudzić. Tak więc z Marcinem zapakowaliśmy się do jednej łódki i ruszyliśmy na podbój płytkich zatoczek. Szybko załapał, że aby szczupale chciały kłapnąć gumę należy ją prowadzić nerwowymi, krótkimi szarpnięciami. Ależ mi dupala złoił… Co rzut holował i muszę przyznać – multiplikator okazał się skutecznym sprzęcichem. Tego ranka przypadła mi rola fotografa i jednocześnie publiki. I z nieukrywanym zaciekawieniem podpatrywałem trudną sztukę kręcenia tym małym użądzonkiem i podziwiałem wprawę mistrza….
Tymczasem Marcin wpadł w szał bojowy. Rzut – zacięcie – hol – podebranie – wyhaczenie – i kolejny rzut – zacięcie – itd… Rozkręcał się z każdą minutą i już wiedziałem że Jerki pójdą w odstawkę. Skończyło się tak, iż następnego dnia zabrakło nam pomarańczowych „californi” – zostały pożarte, zniszczone, zdemolowane przez szczupacze gęby…
Po ciężkim poranku, Kołcz wskoczył do łódki i stwierdził, że będzie „walił wielkim robalem do wody”. Do agrafki przypiął twistera – olbrzyma i od niechcenia machnął przed siebie. Zgasił nam z twarzy szydercze uśmieszki już w trzecim rzucie, kiedy to po krótkim „ SIEDZI !!! „ zobaczyliśmy wyginający się kij.
Zagadka skuteczności gigantycznego, ciemnego twistera rozwiązała się już następnego dnia, kiedy to Przemek zaciął i wyholował szczupaka, któremu z paszczęki wystawało … coś. Po krótkim zabiegu okazało się, że jest to … węgorzyca. Najwyraźniej szkierowe szczupaki nie mogąc doczekać się nadpłynięcia ławic śledzi, pożerały pływające przy dnie węgorzyce. Jednak świat Przyrody bywa nieodgadniony i zaskakujący…
Tydzień minął szybko, aż za szybko. Szkiery Św. Anny to miejsce przepiękne i już wiem, że tam wrócę. Dla ryb, dla widoków, dla wody…
P.S. wrócę na pewno, mam nadzieję że bez tego cholernego mrowienia w kciuku ;-)))
Połamania
Kamil „Łysy Wąż" Walicki