Ostatnio stał się skarbnicą wiedzy na temat łowienia sumów. I nie mam na myśli tych najczęściej wieszających się na naszych kijach, ledwo wymiarowych kijankach. Robert przeczytał chyba wszystkie dostępne publikacje na temat zwyczajów żywieniowych, występowania i przyzwyczajeń największych, obrośniętych mchem wąsatych osobników. Pracując od jakiegoś czasu w branży wędkarskiej, odkrywał miejsca, gdzie systematycznie padały największe okazy tych tajemniczych ryb. Będąc laikiem w tych sprawach, z fascynacją słuchałem opowieści o podwodnych spławikach i niespełna kilogramowych żywcach, dyndających na zestawach obciążonych ciężkimi kamieniami.
Nasze dzisiejsze łowienie nie miało wyglądać aż tak hardcorowo. Za przynęty posłużyły pęczki rosówek i średnich rozmiarów karasie. Zastanawiałem się tylko, czy moje kije, na które łowiłem wiślane brzany, nadadzą się do walki z sumem. Z drugiej strony, szansa na spotkanie ogromnej ryby w naszych polskich realiach jest statystycznie niewielka, po za tym na obecną chwilę miałem całkiem inne zmartwienia. Wszystko się pokiełbasiło i byliśmy ostro spóźnieni. Jakby jakieś siły nadprzyrodzone zmówiły się, utrudniając nam planowany na godzinę 17.00 wyjazd z Warszawy.
Dopiero po 20.00 zapakowałem graty do terenowego auta Tomka i ruszyliśmy na drugi koniec Warszawy po wkurzonego już Roberta. Miał naprawdę spore powody do niezadowolenia. Było duszno, a ciężkie jak ołów powietrze wręcz przylepiało się do naszych ciał. Nadchodziła lipcowa burza. Powinniśmy już łowić ryby pobudzone panującą aurą. Wyjeżdżający do domu na weekend warszawiacy również nie ułatwiali nam życia. Ruch na wylotówkach z miasta dopiero powoli ustawał. Ruszające się jak muchy w smole samochody zafundowały nam kolejne opóźnienie.
Przed nami ostatni, najtrudniejszy odcinek trasy. Trzy kilometry bezdroży przez las, podmokłe łąki i pola. Dwutygodniowe opady sprawiły, że podłoże było jak nasiąknięta gąbka, a nadmiar wody przestał spływać do rzeki i zalegał w każdym zagłębieniu terenu. Ważący 2.5 tony pojazd z rozpędu pokonywał wyboje i rozmokłe koleiny. Nasze manele skakały pod sufit aż do chwili, gdy naszpikowany elektroniką samochód przegrał walkę z naturą. Ugrzązł w głębokim błocie na amen, a razem z nim ugrzęzła szansa na wykorzystanie ostatnich chwil intensywnego żerowania sumów. Na wypchnięcie kolosa z głębokiej na pół metra brei nie było szans, a podłożone pod koła grube gałęzie zostały dosłownie zmielone na papkę przy pierwszej próbie uwolnienia wozu z grząskiej pułapki.
Było dobrze po 24.00. Staliśmy zrezygnowani na bezdrożu, mokrzy, oblepieni błotem i atakowani przez roje meszek i komarów. One również intensywnie żerowały przed burzą, za nic mając specyfiki, które rzekomo miały je odstraszać. Patrzyliśmy na zakopany po progi samochód, który w świetle latarek przypominał wielkiego żuka konającego w agonii. Właściciel traktora, który parę tygodni wcześniej wyciągał z tego miejsca samochód Roberta, nie odbierał telefonu. Nic w tym dziwnego. Normalni ludzie o tej porze smacznie śpią, wtuleni w ciepłe obfitości swoich żon.
Na ratunek przychodzi nam dobry kumpel Tomka. Na wieść o naszych tarapatach obiecuje, że przyjedzie najszybciej, jak tylko się da. Pokrzepieni tą wiadomością, wyciągamy graty i ruszamy przez zalaną łąkę w stronę rzeki. Nic już nas nie mogło powstrzymać przed zarzuceniem zestawów i rozkoszowaniem się czasem pełnym oczekiwania na branie. To jednak nie był koniec naszych kłopotów. Docelowe łowisko okazało się zajęte przez cumującą łódź. Co za draństwo, facet miał całą rzekę dla siebie, a zatrzymał się właściwie w jedynym rozsądnym miejscu nadającym się do łowienia z brzegu. Próbowaliście kiedyś szukać po ciemku miejsca do wędkowania? Uwierzcie mi, kiepski pomysł. Gdy znajdujemy już kawałek brzegu z dostępem do wody i rozbijamy obóz, nadjeżdża nasz wybawiciel. Pół godziny zajmuje odkopanie samochodu i wyciągnięcie go z pułapki.
Dochodzi 2.00, gdy zaczynają odzywać się dzwonki na naszych gruntówkach. Niestety, to jedynie malutkie sumki z chirurgiczną precyzją oddzielają rosówki od haczyków. Arenę podwodnej biesiady opuściły już wielkie drapieżniki. Nasycone wyżerką zaczekają do świtu w swoich niedostępnych kryjówkach.
Jak on się cieszył gdy mnie zobaczył...
O brzasku uświadamiam sobie, na czym polega atrakcyjność łowiska, w którym zarzuciliśmy wędki. Naturalną zatoczkę utworzyła zalana główka. Jej obecność zdradzają zawirowania wody, wrzynające się daleko w nurt wąskiej w tym miejscu rzeki. Za plecami mam szeroki na kilkadziesiąt metrów jęzor łąki otoczony gęstym uniemożliwiającym dostęp do wody liściastym lasem. Mieliśmy dużo szczęścia, znajdując w ciemnościach to malownicze miejsce. Ściągam nietknięte rosówki i rezygnuję z dalszego wabienia ryb robalami. Uzbrajam spinning, aby zbadać, co kryje się pod wodą.
Rzucam daleko na szczyt ostrogi. Jiggowa główka opada, opukując tkwiące pod wodą kamienie, następnie spływa w wyrwany nurtem dół. Tu jest naprawdę głęboko. 35 gramów ołowiu to zdecydowanie za mało, aby spenetrować tajemniczą głębinę. Cztery metry od brzegu niewielkie kopytko utyka w zalanych przez wysoką wodę krzakach. Zarośla zapewne znalazły się tam wraz z oberwanym brzegiem, tworząc strome zwalisko. Na środku rzeki zaczynają spławiać się wielkie leszcze, a przy brzegu swoją obecność zdradza uprawiający poranny rozbój pogromca drobnicy. Następnym, krótszym rzutem posyłam przynętę na granicę nurtu i spowolnienia. Zielonoszara, gumowa imitacja rybki skacze po twardym dnie. Metr od zwaliska, podczas krótkiego opadu następuje potężne uderzenie. Odpowiadam silnym zacięciem i usiłuje oderwać miotającą się rybę od dna. Mam świadomość bliskości zalanych krzaków. Błyskawicznie dokręcam hamulec i na siłę wyrywam przeciwnika z głębiny. Nie boję się o plecionkę, ale wygięty do granic możliwości kij podejrzanie trzeszczy. Zwijam odzyskane metry linki i powtarzam manewr. Warto było zaryzykować złamanie wędki. Ryba krąży już pod brzegiem w bezpiecznej odległości od najeżonego zaczepami zwaliska. Puls spada mi dopiero, gdy słyszę jej przewalanie się po powierzchni. Wodę zasłaniają mi wysokie zarośla, ale oczami wyobraźni widzę już mojego wielkiego życiowego sandacza. Głośnymi wrzaskami budzę śpiących kolegów. Nie mam szans jednocześnie utrzymać ryby i zejść z wysokiej, stromej burty. Robi to za mnie Robert; zsuwając się na dół, ryzykuje kąpiel w zimnej wodzie. Po krótkiej szamotaninie wyłania się z zarośli i kładzie pod moimi nogami przegranego przeciwnika.
- To nie sandacz – mówię rozczarowany, przyglądając się wąsatemu zbójowi.- Robert, przestań się wydurniać…w tej chwili odnieś tego suma i przynieś sandacza co go Seba holował. – kwituje rozbawiony sytuacją Tomek.
Po chwili już się cieszę ze zdobyczy. Przyjechałem tu na sumy i złowiłem suma. Nie jest może największy, ale to dopiero przedsmak tego, co nas czeka podczas przyszłych wypraw nad atrakcyjne, mało znane mazowieckie łowisko.