Berkley 1
Dlaczego tak bardzo fascynuje mnie wędkarstwo? Odpowiedź wydaje się często banalna: mówię o obcowaniu z przyrodą, zaspokajaniu łowieckiej pasji,poznawaniu nowych miejsc i ludzi, ale czuję, że to tylko pół prawdy. Fascynacja łowieniem ryb jest czymś tak osobistym, że nie da się jej do końca wyjaśnić słowami.

Fot_Mariusz-SosnowskiJednym z elementów tej mistycznej otoczki jest podświadoma chęć przeżycia czegoś niespodziewanego, zaskakującego… Listopad daje ku temu sporo okazji. Można go śmiało określić jako miesiąc niespodzianek.

Jedną z cech dobrego wędkarza jest świadomy wybór łowieckiego celu, a w konsekwencji miejsca wędkowania, sprzętu, metody, przynęty, zanęty itd. Przyznam, że nie podoba mi się bylejakość w łowieniu – polowanie na dowolne ryby na zasadzie „coś tam weźmie”. Jeśli nastawiamy się na przykład na leszcze, zróbmy wszystko, by właśnie je skłonić do brań. Jednak niespodzianki – zainteresowanie się naszą przynętą ryby, która „absolutnie nie powinna wziąć” – są czymś dodającym naszemu hobby elementu pozytywnego szaleństwa, nie pozwalają popaść w rutynę.

Świat się zmienia

Przeglądając wędkarską literaturę, łatwo dostrzec, jak zmienia się podejście do kwestii żerowania poszczególnych gatunków w chłodnych porach roku. Jeszcze 20–30 lat temu uważano, że jedynymi rybami, które z powodzeniem możemy zaciąć na zestaw spławikowy późną jesienią, są: płoć, niecieszący się szczególnymi względami jazgarz oraz bardzo rzadko łowiony tą metodą miętus. Z leszczem, krąpiem, jaziem i kleniem już gorzej, ukleja praktycznie znika z wody, pozostałe gatunki (wzdręga, karaś, lin) to marzenie ściętej głowy. Minęło kilka dekad i oto mamy do czynienia z rewolucją – zarówno w literaturze, jak i w wędkarskich głowach.

Liny i karasie łowi się nawet z lodu, a wzdręgi biorą przy trzcinkach aż miło. Czyżby aż tak zmieniły się preferencje środowiskowe tych gatunków? Prawda jak zwykle leży pośrodku. Faktem jest, że niektóre opinie dotyczące zakresów tolerancji ryb na temperaturę były zbyt radykalne, jednak niewątpliwie grupa gatunków ciepłolubnych żeruje w chłodnej wodzie znacznie gorzej.
Nie znaczy to jednak, że nie pobiera pokarmu w ogóle. Warto tu wspomnieć o kolejnym elemencie układanki – wędkarzu i jego sprzęcie. Zwróćmy uwagę, jaka rewolucja dokonała się w elementach zestawów spławikowych. Ćwierć wieku temu za cienkie uznawano żyłki o przekroju 0,12–0,15 mm, wykorzystując je wyłącznie na przypony. Dziś duża część wędkarzy spławikowych stosuje żyłkę główną 0,10 mm, zaś standardem przyponowym jest 0,08 mm.
Spławiki odchudzono do części grama, zaś wędziska są na tyle lekkie, że bez problemu można nimi łowić przez kilka godzin bez wypuszczania z ręki. Wszystko to sprzyja rejestracji i skutecznemu zacinaniu brań, których wcześniej nie dało się nawet dostrzec.

Karasie, liny i...

Od lat łowię karasie srebrzyste w stawach o głębokości nieprzekraczającej metra. Najczęściej są to ryby do 15 cm, rzadziej „dwudziestaki”. Nawet latem biorą bardzo delikatnie, gramowy spławik to już duża przesada. Jednak w dobrym dniu można ich „wydłubać” ponad setkę. Wraz z nadejściem jesieni sytuacja zaczyna się zmieniać. Brań jest mniej, ale łowione sztuki – większe. W listopadzie regularnie padają ryby w granicach pół kilograma. Czyżby nie było ich tam wcześniej? Jasne, że były, ale dopiero teraz, kiedy młodzież jest już mniej aktywna, mogą zademonstrować swoją obecność. Na co biorą? Zapomnijmy o tak skutecznych do niedawna białych robakach. Co najwyżej jedna barwiona pinka, koniecznie przyozdobiona ochotką. Gdy przez dłuższy czas nic się nie dzieje – sama ochotka.

Analogiczna sytuacja występuje – z tym, że jeszcze rzadziej – na łowiskach linowych. Pomiędzy kolejnymi płociami potrafią zassać przynętę prosiaczki, o jakich nikt nie słyszał wiosną i latem. Dlatego w wodach linowych nie radzę łowić batem (a jeśli już, to z amortyzatorem). Obowiązują cienkie żyłki, a szkoda tracić piękną zdobycz na koniec sezonu.

Bardzo dobrymi łowiskami listopadowymi są starorzecza, zwłaszcza te trwale połączone z nurtem. W listopadzie możemy w nich spotkać – i co najważniejsze złowić – praktycznie wszystkie ryby występujące na danym odcinku rzeki. Najczęściej spotykany scenariusz spławikowej zasiadki na starorzeczu wygląda następująco: po wyborze stanowiska (głębokość 1,5–2 m) i jego zanęceniu (polecam mieszanki z dużą ilością składników zwierzęcych, w tym mączki kostnej i suszonej krwi) wędkarz rozpoczyna łowienie delikatnym zestawem (bat 5–6 m, żyłka główna 0,10 mm, spławik 0,6 g, przypon 0,08 mm, haczyk 18–20, biały robak, pinka z ochotką lub same ochotki).


Nie znasz dnia

Brania zaczynają się zwykle szybko. Na haczyku meldują się niewielkie płotki i ukleje (nawet z dna), od czasu do czasu jazgarz. Zabawa trwa godzinę – dwie, po czym następuje kolejne branie nieróżniące się niczym od poprzednich. Zacięcie jak w pień, odjazd ryby i najczęściej trzask żyłki. Trudno dziwić się wędkarzowi, że stracił czujność. Ale właśnie późną jesienią jest to podstawowa przyczyna utraty dużej ryby. Ryby, na którą nie liczyliśmy, której absolutnie się nie spodziewaliśmy. Może leszcza, może lina, okazowego karasia lub jazia…

Bardzo obiecującymi łowiskami listopadowymi są także kanały, i to niekoniecznie podgrzane. Możemy w nich liczyć na niejedną niespodziankę w postaci zacięcia dużego leszcza, lina, karasia lub… karpia. Obowiązują te same reguły co w jeziorach, stawach i starorzeczach: łowimy delikatnymi zestawami z obowiązkową rezerwą mocy – kołowrotkiem asekuracyjnym bądź amortyzatorem. Jedyną różnicą będzie to, że czasami zastosujemy metodę przystawki, czasem przepływanki z przytrzymywaniem, a czasem swobodnej. Obowiązuje czujność według zasady: „nie znasz dnia ani godziny”.

Paweł Oglęcki
Fot. Mariusz Sosnowski


Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się