No tak, dziadek zawsze wysyłał mnie na ryby w najdziksze ostępy. Kiedy wracałem ledwo żywy i nadgryziony przez komary kalibru średni gołąb, dziadek mógł dowoli komentować stan tężyzny fizycznej dzisiejszej młodzieży.
Wróćmy jednak nad rzeczkę. Jest wąska i w niektórych momentach przypomina raczej niewielki strumyk niż rzeczkę. Miejscami da się ją dosłownie przeskoczyć. Wije się uroczo przez wielkie lasy i wpada do innej słynącej z troci pomorskiej rzeki. Wije się, to chyba za mało powiedziane. Pół godziny spaceru wzdłuż brzegu, to pięć minut w linii prostej. Wkraczając do tego tajemniczego lasu, od razu zaczyna pracować wyobraźnia. Pierwsza nasuwająca się myśl jest taka, że odkryliśmy właśnie najtajniejszą pstrągową rzeczkę w całym Województwie zachodnio pomorskim. No to teraz się dopiero zacznie!
Faktycznie, zaczęło się. Głównie grzęźnięcie w mule. Dno rzeki wyłaziło wręcz na brzeg i nie wiadomo do końca było, gdzie się kończyło, a gdzie zaczynało. Wydawało się, że las chce odwdzięczyć się rzeczce tym samym, więc obławianie domniemanych pstrągowych stanowisk, było nad wyraz utrudnione. Po kilkuset metrach tej mordęgi, brzegi zrobiły się odrobinę twardsze. Mogliśmy wreszcie bardziej skoncentrować się nad wędkowaniem. Piaszczyste dno, wręcz zapraszające do dania „kroka”, nadal wyglądało podejrzanie. Wszystko pięknie, rzeczka nadzwyczaj urodziwa, las wręcz dziewiczy, jednak nasuwa się pytanie, co z rybami. Ani ja, ani mój kolega Piotrek, nie mieliśmy kontaktu z rybą. Trochę to dziwne, woda lekko trącona, pogoda odpowiednia, a tu nawet okonka, nie mówiąc o pstrągach. Nie wolno się jednak poddawać. Twardo idziemy dalej. Im głębiej w las, tym rzeka bardziej z nim przegrywa. Drzewa leżą w wodzie czasem po kilka na raz, tworząc niewielkie spiętrzenia i przelewy. Między przeszkodami, czasami nie ma miejsca na podanie przynęty. Oczami wyobraźni widzę te cwane, wypasione kropki chowające się pod zalegającymi w wodzie przeszkodami.
Po drodze spotykamy grzybiarza z pełnym koszem surojadek. Zagadnięty staruszek z rozrzewnieniem w głosie opowiada nam, jakie tu kiedyś było „łowienie”. Owszem były tu pstrągi, sam je kiedyś łapał na patyk, kawałek żyłki i robaka. I to spore, po kilka dziennie. Teraz ryb nie ma. Przyjeżdża jakieś chamstwo ze wsi, rzeczułkę siecią zastawiają, a kilometr wyżej, spuszczają beczkowóz gnojówki prosto do wody. Co żywe ucieka w dół rzeki i wpada w sieć. Z niedowierzaniem wpatrujemy się w rozmówcę. Składamy wędki i ruszamy w drogę powrotną. Prawdę mówił czy nie, odechciało nam się wędkować. A może to był tylko taki zabieg, aby wystraszyć intruzów z nad rybnej rzeki?
Mam nadzieję, że tak…
Sebastian Kowalczyk