Podobnie, jak w poprzednich latach, tak i w minionym roku, mogłem zauważyć, iż był to rok jeszcze lepszy od poprzedniego, co niezmiernie cieszy i napawa wielkim optymizmem na kolejne sezony.
Wypełniając „zbiorcze zestawienie danych o połowach w poszczególnych łowiskach w ciągu całego roku”, wyszły mi całkiem ciekawe liczby, a mianowicie:
- nad wodą przesiedziałem ok. 90 dni, z czego niemal 80 (w tym ok. 15 nocek) spędziłem nad moją ukochaną Odrą. Pozostałe wypady, to głównie ganianie po odrzańskich dopływach,
- naliczyłem ok. 200 kg (ok. 140 szt.) samych leszczy, kleni i jazi (trzy, najczęściej łowione w tym roku gatunki ryb, głównie były to osobniki o przekroju 40-55 cm). Pozostałe połowy, to 100+ kg.
Nie inaczej było z rekordami, bo i w tym roku udało mi się poprawić kilka życiówek:
- jaź: 49 cm,
- karaś: 48 cm,
- kleń: 51 cm,
- krąp: 36 cm,
- lin: 47 cm,
- pstrąg potokowy: 35 cm,
- sandacz: 73 cm,
- sum ok. 130 cm (majowy przyłów, podczas polowania na szczupaki, więc nie do końca zaliczony).
Nie obyło się też bez straconych pięknych ryb, które później przez długi czas spędzały sen z powiek. W tym roku
najbardziej bolało niewykorzystane branie, którego sprawcą był najprawdopodobniej ogromny kleń,
który nie zapiął się dobrze na zbyt mały haczyk, ale nie wykluczam opcji, że mógł być to karp, gdyż scena rozegrała się w miejscu,
gdzie rzeka łączy się ze starorzeczem. Ale co to było za bydle (widząc siłę ryby, podczas brania, aż się przestraszyłem, jak wielkie może być to „coś”, mimo, iż brań, zabierających wędki z podpórek, widziałem w życiu sporo), tego niestety nie dowiemy się nigdy.
Były również miłe niespodzianki, w postaci chociażby, złowienia prawidłowo zapiętych 2 ryb w jednym rzucie, kiedy na robaki połakomił się kiełb, a następnie on stał się pokarmem dla niewielkiego sandacza.
Lecz najbardziej, cieszyłem się z powtórnego złowienia tej samej ryby. Taka przyjemność przytrafiła mi się w tym roku aż dwukrotnie. Były to dwa półmetrowe klenie, wyjęte z tego samego miejsca. Jeden został dwukrotnie uwolniony na przełomie tygodnia, natomiast drugi przywalił powtórnie po 3 miesiącach i jak nic nadspodziewanego się nie wydarzy, to jest spore prawdopodobieństwo, że jeszcze kiedyś się z nimi spotkam, a wtedy poznam je na pewno. Jestem pewny, że to te same ryby, porównania zdjęć, nie pozostawiają cienia wątpliwości.
…ale zacznijmy od początku…
Wiosna
była dla mnie nad wyraz udana, szczególnie owocnym miesiącem był kwiecień, który dał mi wiele odrzańskich
leszczy,
jazi,
a nawet karasi,
czy lina.
Niemal każdy wyjazd nad wodę, kończył się wynikiem 5-15 kg złowionych ryb. Bez końca mogłem czerpać przyjemność z holowania głównie 40-50 cm ryb na finezyjnych zestawach feederowych. To było prawdziwe eldorado.
Natomiast w maju, najczęściej można było mnie zobaczyć nad wodą, ze spinem w ręku. Celem był oczywiście szczupak. Udana jesień 2010 roku (po powodzi pięknie brał szczupak, a największy, jakiego udało mi się złowić, miał 93 cm) spowodowała, że apetyty były ogromne. Niestety, przez cały maj, udało mi się wyjąć z wody tylko jedną wymiarową sztukę. Do tego, połowa ryb, to były przyłowy (okres ochronny) w postaci małych sandaczyków i… ryby życia…, to były emocje, „posłuchajcie”:
Był początek maja, po otwarciu sezonu szczupakowego, podczas którego, zaliczyłem kilaczka oraz spiąłem „dwójkę”,
minęło już kilka dni, więc wybrałem się po raz drugi na odrzańskie zębacze. Zacząłem od najbardziej rybodajnej w zeszłym roku
miejscówki, która mile mnie zaskoczyła i tym razem, ponieważ na pierwsze walnięcie w opadzie, długo czekać nie musiałem.
Nastąpiło ono bardzo szybko, mało tego, przy (i tuż po) zacięciu wiedziałem, że to duża ryba.
Wtedy przypomniały mi się szkierowe szczupaki, kiedy już w trakcie zacięcia dało się wyczuć te kilogramy i byłem pewny, że mam na kiju 90-100 cm sztukę. Tak było i tym razem, piękne uczucie. Niestety po kilku sekundach nastąpił luz.
Agrafka nie wytrzymała. Rozgięła się i ryba odpłynęła z gumą w paszczy. Szkoda, bo to mogła być pierwsza odrzańska metrówka. Zawiązuję nową gumę, ponawiam rzut i… kolejny „pstryk”! Tym razem jest nie duży, będący w okresie ochronnym, sandacz…
Następne kilka godzin, to zupełna cisza, więc podjechałem na jedno pobliskich starorzeczy. Podobno jest tam ładny szczupak oraz okoń,
więc postanowiłem, że sprawdzę to osobiście.
Jak się okazało, jest tam na tyle płytko, że Lunatic (10 cm), na 5 gramowej główce,
wystarczał w zupełności. To (głębokość) mi pasowało. Oczami wyobraźni widziałem wytarte szczupaczyce, wygrzewające się na tej jednej wielkiej płyciźnie. Mało tego, całe dno było pokryte podwodną roślinnością, więc złowienie szczupaka, wydawało się być kwestią czasu. 2, może 3 rzut i jest wyraźne pstryknięcie w opadającą gumę, które skwitowałem natychmiastowym i mocnym zacięciem, po którym nastąpił piękny, metrowy wyskok, ponad metrowej ryby. Kątem oka widziałem sylwetkę ryby i już się cieszyłem z ponad 120 cm zębatego na kiju,
który podczas wyskoku, jak i po nim, mocno szarpał całym kijem, ale coś za ciemny mi się wydał jak na ten gatunek ryby.
Szczytówkę kija starałem się cały czas trzymać jak najbliżej lustra wody, aby nie prowokować ryby do kolejnego wyskoku, bo jak wiemy, szczupaki uwielbiają się wtedy uwalniać z haka. Hol zaczął się przedłużać, ryba postanowiła zafundować mi mały spacer, w głąb starorzecza i z powrotem do miejsca, w którym zaczęła się walka i cały czas trzymała się dna. Po ok. 20 minutach (tak mi się wydaje, ale tak na prawdę, to nie wiem, ile ten hol trwał) zaczęło mi coś nie pasować, bo na takim zestawie już bym pewnie go wyjął i coraz mniej czynników wskazywało na to, że to szczupak, bo to „coś” na końcu zestawu, zachowywało się już zupełnie inaczej.
Powoli zacząłem się obawiać, czy to czasem nie jest sum.
Bardzo tego nie chciałem, nie lubię łowić ryb w okresie ochronnym. Przeciwnik chyba zaczynał powoli słabnąć, o czym świadczyły pierwsze wiry na powierzchni wody i pierwsze spojrzenie sobie prosto w oczy. Niestety, był to sum. Nie, tylko nie teraz, nie w okresie ochronnym - pomyślałem. Emocje trochę opadły, ale to nie zmieniało faktu, że mam na kiju rybę życia.
Odjazdów było jeszcze sporo, ryba była naprawdę silna. Ręce bolały już od jakiegoś czasu.
Prób podebrania też było kilka, ale za każdym razem sum miał jeszcze na tyle siły, że próbował jeszcze uciekać, ale już po kilku metrach rezygnował. W końcu się udało, ale nie wyjmowałem ryby z wody, myślałem, co zrobić. Przyłożyłem więc miarę, wyszło ok. 130 cm. Obecnie jest okres ochronny dla tej pięknej i pełnej, ogromnej ilości grubej ikry, samicy. Powinienem był ją od razu wypiąć w wodzie, ale nie odpuściłem i zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę.
Czy zrobiłem dobrze, nie wiem, chyba mogłem postąpić lepiej. Mam nadzieję, że krótka chwila na zrobienie pamiątkowego zdjęcia, nie zaszkodziła „mamie” i jej przyszłemu potomstwu. Ryba życia odpłynęła, pięknie machając na pożegnanie ogonem…
Najpiękniejsza pora roku, minęła bardzo szybko. Tak udanego początku sezonu nie miałem jeszcze nigdy i już nie mogę się doczekać pierwszych cieplejszych dni w roku, które na ogół przypadają na marzec. Mam nadzieję, że i w kolejnym sezonie będzie podobnie i będę mógł się cieszyć niezliczoną ilością holi. Natomiast…
Lato
to przewaga stacjonarnych wypraw.
Najczęściej były to dwudniowe zasiadki na odrzańskich ostrogach, których najczęstszym połowem, były
50-55 cm leszcze oraz 25-35 cm krąpie.
W końcu zaczęły trafiać się też wąsate „damy”.
Nie duże, bo nie duże, ale zawsze to brzany. Nie zapominałem też o spinningu, który niestety nie dał mi żadnej
wymiarowej ryby (jedynie krótkie sandacze i szczupaki) . Za to na feederki połowiłem dosyć fajnie.
Głównie były to klenie, jazie i leszcze.
Na ukleję trafił się nawet jakiś mętnooki, ale od początku roku było cienko z jakimikolwiek zębami.
Poziom wody w rzece, nieustannie się zmieniał. W ciągu dnia/nocy, woda potrafiła podskoczyć/opaść o ponad metr. Wszystko za sprawą śluzy w Brzegu Dolnym, która bardzo często jest podnoszona i opuszczana, gdy Odrą płyną barki. No cóż, nie mamy na to wpływu. Przez tą „skaczącą” wodę, nie zawsze mogłem usiąść z feederami na opasce, ale na szczęście kilka razy się to udało, a efekty były zadziwiająco dobre. Łowię na „swojej” prostce regularnie i często od 4 lat i nie wiem, czy w ciągu tego roku, nie wyjąłem więcej ryb, niż przez minione kilka lat. Były momenty, że ciężko było łowić na dwa kije. Mogłem też zauważyć pewną zmianę w poławianych przeze mnie „opaskowych” rybach. W poprzednich latach, gatunkiem dominującym zdecydowanie był leszcz, było go na prawdę dużo. Od czasu do czasu złowiło się jakiegoś klonka, a jazi, było niemal tyle, co nic. Natomiast w tym roku było zupełnie odwrotnie. Leszcz gdzieś się wyniósł, przez całe lato, udało mi się złowić raptem dwie niespełna kilogramowe sztuki.
Za to klenia i jazia, pojawiło się naprawdę dużo.
Złowiłem ich po kilkadziesiąt sztuk. Najczęściej łowiony rozmiar, to 40-50 cm, sporadycznie trafił się mniejszy osobnik. Na zawodach tyczkowych nie słyszało się już o żadnym złowionym leszczu, zawodnicy łowili same klenie, jazie i wszędobylskie krąpie oraz płocie. Zobaczymy zatem, jaki gatunek będzie dominujący za rok. Marzę o dużych brzanach, certach oraz świnkach...
Lato, podobnie, jak wiosna, minęło bardzo szybko i przyjemnie. Jeśli chodzi o połów białej ryby, to było bardzo udanie, czego niestety nie mogę powiedzieć o rybach z zębami, które postanowiły sobie wziąć wolne. Małym wyjątkiem były lipcowo-sierpniowe
pstrągi potokowe, które dosyć licznie gościły na moim kiju.
Na szczęście zbliżała się…
Jesień,
czas drapieżnika. M.in. drapieżnika, bo jak wiemy, jest to bardzo dobry okres na połów niemal każdej ryby. Oczywiście z wyjątkiem łososiowatych, które w tym czasie odbywają tarło. Szczególnie drugą połowę jesieni, łączyłem z intensywnym ganianiem za kłami.
Na początku była ona bardzo udana. W końcu mieliśmy długą, piękną, prawdziwą polską złotą jesień i dzięki temu (brak jakichkolwiek opadów atmosferycznych) stan wody w rzece, był bardzo niski (barki przestały pływać, więc automatycznie bardzo podobny stan wody, utrzymywał się przed długie tygodnie), co umożliwiło mi do połowy października, skutecznie łowić na feedery, opaskowe: klenie, jazie i brzany.
Od drugiej połowy miesiąca, do końca roku, to czas szukania sandacza. Oczywiście spinningiem. Było bardzo ciężko.
Z Internetu, od znajomych z całego kraju, dowiadywałem się, jaka jest sytuacja na innych rzekach. Niestety, wszędzie było cienko.
Raz na jakiś czas, ktoś złowił jakąś fajniejszą rybę, ale było ich jak na lekarstwo…
U mnie było bardzo podobnie, a dokładniej wyglądało to tak:
Na początku roku, postawiłem sobie za cel, że choćbym miał stanąć na głowie, to złowię w tym roku sandacza na rekord życiowy z 7 z przodu, więc… w połowie października feedery zostały odłożone na bok, a w ruch poszedł spinning. Ganiałem z nim bez przerwy 2-3 razy w tygodniu po Odrze, ale w porównaniu z zeszłym rokiem, była totalna klapa. Pierwsze, bodaj 4 wypady, nie dały mi ani jednej, najmniejszej ryby. Kolejne były w kratkę. To trafił się ok. 25 cm okonek,
to znowu nic, następnym razem uwiesiły się dwa sandałki (ok. 40 i 53 cm)
i następnym razem po raz kolejny nic.
Ale nie poddawałem się i gdzieś w środku czułem, że taki sandacz jest do wyjęcia, że przed nowym rokiem ten dzień nastanie.
Nie wiem dlaczego, ale po prostu byłem tego pewny. I tak się też stało, doczekałem się tego dnia, ale po kolei…
Jak już wspominałem, od wielu, wielu dni, woda w Odrze jest bardzo mała, ryby ewidentnie stoją jeszcze daleko w nurcie, ale w końcu będą musiały wejść na spokojniejszą wodę, czyli tam, gdzie będą do zdjęcia z brzegu, więc cierpliwie jeżdżę i czekam na tę chwilę.
W końcu, od kilku dni (drugi tydzień listopada), temperatura w nocy schodziła do kilku kresek poniżej zera, więc rosły nadzieje,
że może w końcu się coś zmieni i zaczną się brania.
Według prognoz, w nocy z niedzieli, na poniedziałek (13-14.11.), też miało przymrozić, ale już o 7 rano, miało być 1 na +, a wysokie ciśnienie (niemal 1030 hPa), które utrzymywało się od kilku dni, miało tego dnia spaść o 10 jednostek. Ale te przymrozki powodowały, że byłem pełen optymizmu, więc budzik nastawiłem tak, aby między 7, a 8 rano, być nad wodą.
Rano się okazało, że mróz nie chce puścić i łowienie z plecionką na kołowrotku odpada, więc czekam, aż temperatura podskoczy choćby do jednej kreski powyżej zera. Dochodziła godzina 11, a mróz dalej nie puszczał, ale czułem, że lada chwila to się zmieni,
więc szybko się spakowałem i pojechałem nad wodę.
Na miejscu jestem przed godz. 12. Rozkładam spinning, chcę przewiązać zestaw, w celu uzbrojenia przynęty w wolfram, gdyby szczupakowi zachciało się „ziewnąć” i… gdzie jest kamizelka? Cholera, została w domu, a w niej: dwa pudełka ulubionych przynęt,
miarka (i od razu myśl, że to może być ten dzień), szczypce, itp., co robić…
Szkoda wracać i trochę zrezygnowany, ale jednak przewiązuję zestaw, bo na szczęście w bagażniku mam pełne pudło gum. Jednak brakowało mi tych ulubionych wabików, w które wierzę najbardziej (jedynie na wędce mam jedną z najlepszych przynęt: Bass Assassin,
perła z czerwonym kopytkiem, co nieznacznie, ale jednak, poprawia mi humor).
Pierwsza główka, nic, druga, trzecia, …, piąta, itd. Szczerze mówiąc, chodzę bez większej wiary w sukces.
Obławiam nie dokładnie, szybko się oddalam od miejsca rozpoczęcia łowienia. Ale z drugiej strony jestem zmuszony połowić tymi przynętami, które mało co używam, więc w końcu dociera do mnie, żeby je porządnie przetestować i wracając, upatrzyłem sobie kilka ostróg,
które moim zdaniem są najlepsze, bo nie są głębokie tylko w okolicach warkocza, lecz w niemal całych basenach.
Po straceniu trzeciej gumy, nie mam już ani jednej agrafki, wszystko jest w kamizelce, więc bezpośrednio do plecionki, przywiązuję wspomnianego już przeze mnie Assassin’ka na 12 gramowej główce, która wydawała się być na te warunki idealna. Do końca dnia chciałem dokładnie obłowić wybrane 4 kolejne główki i gdy pierwszą z nich już „obstukałem”, szykowałem się powoli na przejście na następną, ale coś mi podpowiadało, abym wykonał jeszcze kilka rzutów i w jednym z nich, gdy słońce chowało się za horyzontem, poczułem kilka metrów od brzegu,
potężne „kopnięcie”, jakby ktoś rzucił w mój zestaw kamieniem. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek jakaś ryba (nawet szczupak) tak mocno mi przyłoiła w opadzie.
Reakcja, poprzez energiczne zacięcie, była natychmiastowa. Równie szybka, była też odpowiedź przeciwnika, który zaczął mocno „machać” pyskiem, więc niemal oczywistym było, że na końcu zestawu, w którym nie ma wolframu, mam ładnego szczupaka. Podejmuję więc decyzję,
że postaram się go szybko wyjąć, może przy odrobinie szczęścia się to uda i nie przetnie plećki.
Gdy ryba się pokazuje, jestem mile zaskoczony, widzę, jak grubiutki mętnooki, niczym kaczodzioby, wali pyskiem na boki, w celu uwolnienia się z haka. Wiem, że to życiówka, że 70 cm ma na pewno i tym bardziej nie chcę go stracić, więc luzuję nieco hamulec i po krótkiej walce, mam pięknego sandacza na brzegu. Chyba był głodny, zassał tak, że cała guma znalazła się głęboko w pysku.
Jestem szczęśliwy. Orientacyjnie mierzę go dłonią i wychodzi między 70, a 75 cm. Szybka decyzja, dzwonię do Pawła, a rybę daję do największej z „kałuż”, które powstały w skutek opadającej, i tak już niskiej, wody, w której ma dużo miejsca i może sobie swobodnie pływać. Paweł na szczęście jest w domu i ma dosyć blisko do tego miejsca, więc czekam na niego, aż przybędzie z miarką, akumulatorkami (moje się niestety rozładowały) do aparatu i kijkiem, bo do końca łowienia będzie mi towarzyszył.
Czekając na niego, łowię dalej, z nadzieją, że może jeszcze coś ta główka da. Gdy kumpel się pojawił,
zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, zmierzyliśmy zdobycz (73 cm)
i zwróciliśmy wolność, poprawionej o 10 cm życiówce.
Równo tydzień później, dokładnie w tym samym miejscu, złowiłem kolejnego sandacza, był mniejszy (68 cm), ale za to niesamowicie wypasiony.
Zbliżał się grudzień, ostatnią listopadową noc, spędziłem na miętusowej zasiadce, a w planach było jeszcze minimum 10 wyjazdów na Odrę,
za sandaczem. Niestety, los chciał inaczej. Sprawy prywatne potoczyły się tak, że do dziś (końcówka stycznia) ostatnie łowy wspominam, jako miętusowanie…
Tak minął „mój sezon”, który, jak już wspomniałem na wstępie, był udany. Nie mam więc prawa narzekać i już z utęsknieniem czekam na wiosnę.
A jak z planami na ten rok?
Najpierw zaliczę kilka wypadów na górskie rzeczki i zapoluję za „kropkami”. Na początku marca, zaliczę pierwsze, pozimowe nocki, a jej celem będą miętusy. Do końca kwietnia połowię feederami odrzański białoryb.
W maju chcę kilka razy wyskoczyć za boleniem. Od czerwca do września, przeważać będą nocki.
Październik-grudzień, to ganianie za sandaczem.
Takie są plany, a co z nich wyjdzie, czas pokaże...