Berkley 2
Nie wiem, dlaczego, ale zawsze i o każdej porze roku uwielbiam świt, tę ulotną chwilę końca nocy i niepewności wstającego dnia. Tak było i dziś po nocnej burzy. Tej z rodzaju dziwacznych snów i mokrej poduszki. O czwartej rano wszystko wydaje się zasnute tajemnicą...


Cień

No i mamy maj.

Rozbujała wyobraźnia matki natury. Przekorna. Zmienna.

W pierwszej chwili uderza mnie w nozdrza zapach życia, tych wszystkich nowych aksamitnych zwiewnych delikatnością liści, tej kruchości i potęgi nadziei otulonej mięciutkim woalem mgły. Czuć jeszcze niedawną surowość ziemi, ale jakże inną, ciepłą i rodzącą pewność, że to już czas wiosny.

Lubię tą niecierpliwość życia rozkwitającą w barwach kwiatów, w zapachach... tak cudnie układających się w ulotny poemat po pierwszej majowej burzy, gdy przesycone ozonem powietrze pełne jest... siły i potęgi życia.

Jeszcze nawet dużo za wcześnie dotarłem nad brzeg Olzy. Trwa jeszcze noc, z rozedrganym od gwiazd i śpiewem ptaków powietrzem. Wdychałem całym sobą ten chłód i czar chwili majowego poranka. Powoli przewlekałem sznur przez przelotki muchówki.
Na wędzisku osadzały się maleńkie kropelki rosy i z każdą mijaną sekundą jaśniały coraz bardziej i głębiej jak najczystsze, najpiękniej szlifowane brylanty... aż do chwili wybuchu słońca!
Tej chwili, w którym jego pierwsze promienie liżą twarz ciepłem takim miłym i jedynym w swoim rodzaju. Zapatrzyłem się.
Rzeka niosła sobą ulotność czasu i przemijania. Jeszcze tajemniczą, ciemną głębię... zapatrzyłem się ten nurt.
Dla mnie były to jakby obrazy dnia wczorajszego, nasycone kolorami, pełne ekspresji kadry z dzieciństwa… niektóre tonęły ciężarem złych doświadczeń i niespełnionych miłości. Wiry... wiry rzeki wchłaniały delikatne westchnienia uniesień i radości.
Nawet teraźniejszość przesuwała się jakby na płótnach pokrytych niekiedy abstrakcyjnymi kolorami i zdeformowanymi kształtami, niby malowane ręką Picassa.
Tak... przyznaję, że dziwne to obrazy, jakby nie miały zakończenia – a przecież przyroda tworzy najpiękniejszą sztukę – czy można jej dorównać?

Zapatrzyłem się...

Siedziałem długo. Obrazy przesuwały się bezładnie, mieszając przeszłość z teraźniejszością. Niektóre zaplątywały się pytaniami w pełnej brylantów, porannej pajęczynie pająka; inne wartkim nurtem omijały głazy nadziei. Między nimi można było dostrzec malutkie wizje przyszłości. Płynęły jednak szybko, wirując na falach jutra tak, że dostrzec coś na nich wydawało się niemożliwością. Tak bardzo chciałem te wszystkie obrazy wyłowić i umieścić w galerii pamięci.

Przepływały jednak zbyt szybko... a ja nie potrafię zatrzymać czasu.

Pozostaje mi tylko zachwyt nad życiem, naturą.

Życie i przyroda – czy może być coś piękniejszego?... może jeszcze uczucia... ale to zupełnie inna bajka!... Z zadumy wyrwał mnie niezdarny lot chruścika. Zdziwił mnie na tyle, że postanowiłem mu się przyjrzeć. Tak to był chruścik! Dziwny jest maj tego roku!

Otwarłem pudełko z muchami. Może mokra?

Uwiązałem mokrą i małą pupę. Pierwsze rzuty i skrzące się kropelki wody w blasku niskiego ostrego porannego słońca! Śpiew ptaków... pierwsze branie przegapiłem. Poprawiam, obrzucając głaz pośrodku nurtu. Tam muszą wychodzić... czuję rybę. Rzuty nerwowe, za szybkie... widzę błysk w wodzie – znów za późno!

alt

Przerwa!

Sprawdzam muchy, przypon... odchodzę sto metrów niżej, tam gdzie nurt łamią dwa następujące po sobie głazy, a Olza wlewa się w ciemną otchłań głębi. Magiczne miejsce. Przez lata utkane ze wzruszeń, klęsk i okrzyków radości. Dom rybich matuzalemów!

Tu zawsze szybciej bije serce. Tu rzuty zawsze są inne, z latami stają się bardziej przemyślane, obarczone wspomnieniami i przeogromnym balastem nadziei.

Muchy płyną płytko, przypominają motyle porwane nagłym podmuchem wiatru, bezwładne i bezbronne wobec potęgi żywiołu. Cień wypływa ufnie zabierając otwartą paszczą zwiewne maleństwo... o dziwo pozwalam mu zapaść się w otchłań! Nerwowo zacinam z ręki...JEST!

Spokojną siłą prze ku dnie, z zupełną pewnością, na granicy wytrzymałości przyponu. Czuję się niepewnie... czy po zimie Olza nie naniosła patyków i korzeni?

Nerwowość Cienia narasta. Odjazdy stają się mocniejsze. Wiem, ze Cień jest duży – ani razu nie wyskoczył na płyciznę, ani razu nie próbował wyjść w głazy gdzie straciłby za dużo sił... Trwał w mroku. Czy ryby mogą myśleć?

Co raz czuję jak przypon się o coś ociera! Lata doświadczeń robią jednak swoje... przypon wiotczeje. Cień robi młyn pod powierzchnią i znów przepada w głębię, ale już niżej przy wypłaceniu... tu już łatwiej, bezpieczniej. Pozwalam mu wyładować swoją złość. Umieszczam go bezpiecznie w podbieraku. Zapalam papierosa. Cień łypie na mnie swoimi chłodnymi oczami. Jest piękny! Cały nakrapiany czarnymi punkcikami z piękną tęczową smugą. Całe 55cm szczęścia! Jeszcze się dziwi, gdy ciepłą dłonią ustawiam mu pysk pod prąd. Ta jedna, jedyna ulotna chwila gdy spotykają się dwa obce światy. Odpływa spokojne. Przepada w głębię.

Zza koron drzew wychyla się słońce. Chowam pokiereszowana muszkę do pudełka. Wiążę nowy przypon, nowe muchy i rzucam z nową nadzieją... Toż to magiczny maj!

W promieniach słońca zobaczyłem motyla. Szukał kwiatów. Przysiadł zmęczony w zakątku pełnego słońca. O czym mógł myśleć... chciałem mu spojrzeć prosto w oczy, może mógłby mi pomóc odnaleźć się w codzienności?... nie miał czasu. Gdy odpoczął, rozłożył skrzydła i ruszył w świat, smagany wiatrem szarych trosk.

Jak Cień.

alt

Burza

Wczoraj. 
Późne popołudnie. Sunący w ciszy, gęstniejący mrok. Sine kłęby przewalające się zboczami świerków. Pełne zachłanności, nerwowe, zalewają szczyty. Jeszcze ta cisza, jedna z tych pełnych oczekiwania. Słońce gdzieś przycupnęło strwożone. Blade ze strachu?
Grzmot. Daleki. Echo odbite od nieruchomych liści. Duszno. Zgęstniałe lepkie powietrze. Nawet ptaki umilkły. Prawie słyszę, jak gęstnieją chmury. Mrok. Ciemność. Dzień struchlały w koronach drzew. Już widzę - choć jeszcze zalega cisza - słaniające się czuby świerków. Podmuch powietrza. Mocny. Prawie jak policzek. Chłodny, cierpki od zapachu ozonu. Już tarmosi liście, kołysze grubymi konarami. Czuję lęk... może to szacunek dla natury. Wypłowiałą brzozę na skraju lasu prawie oberwało z liści.
Wokół to już nie wiatr, to taran chłodnego powietrza. Na zboczach przygina połacie buczyny. Fruwają przekwitłe kwiaty lipy. Grzmot. Już bliski. Mocny. Na moment powraca cisza. Staje zmęczone powietrze. Grzmoty i błyski oplatają się wzajemnie. Pies przysiadł przy nogach. Już nie interesują go pobliskie krzaki. Grzebie łapą po moim bucie. Wiem, że trzeba wracać. Czekam jeszcze na moment, gdy z brzemiennych chmur wysypią się grube krople. Mrok zapanował na szczytach. Rozdarły się kłęby...

Lunęło. 
Krople, gnane wiatrem, padają pod wariackimi kątami. Ciepłe. Słoneczne. Wokół to już tylko jeden wielki... krzyk. Wiatr, deszcz, grzmot przeplatają się mrocznym echem. Nie ma nocy, nie ma dnia. Tylko szum, plusk kropel o szyby. Rozchwiane drzewa sypią wypłakane liście. 
Powiesz - samo życie. 
Scena z dramatu… a może to jest jak czułość przelotnego pocałunku? 
Na pewno chwila, jakich wiele.
Ale przecież wszystko musi mieć swoje miejsce, swoją kolej rzeczy. Jednak czasem to właśnie słowa psują piękno natury. 
Nastroje grzebią myśli pośród słów. Nierozumnie.
Punkt. Punkt widzenia.
Siła prawdy oczywistej jakże często nie dociera do zagubionej tożsamości. Bywamy bezdomni, bezimienni w samym środku tłumu. Tak... czasem to prawda. Wtedy pomaga uśmiech, wyciągnięta dłoń, ciepły dotyk, gest. Czy samym cudem nie jest to, że żyjemy?
Człowiek chce przytulić do siebie tłumy a tak naprawdę nie może objąć ramieniem drugiego człowieka. Staramy się zmieniać bliskich... a prowadzi to najczęściej do zdrady, klęski. Czym prędzej zrozumiemy, że nasz zasięg kończy się na szerokości ramion i długości kroku, tym dla nas samych bezpieczniej. Młodość pełna werwy i chęci zmiany świata jakże często kończy się nutą bezradności i upokorzenia. Musimy się wystrzegać cudzych myśli, cudzej świadomości. 

alt

Po burzy. Odetchnęło wszystko. Szczyty gór zatonęły w cieniu. Tylko jeszcze niebo sczerwieniało na zachodzie. Dolinę powlekła mleczna mgła... to jednak już inna świadomość przybywa z krańca nocy. Spokój mroku, harmonia. 
Przecież w Twoim oknie tak samo zielonkawo świeci Syriusz i tak samo błyszczą gwiazdy. Mrok nocy jest miękki, pełny krągłości, fałd, jak wszechogarniająca, niewidzialna róża o ciemnych wilgotnych rosą płatkach. Noc jest kwiatem, odurza dotykiem...
Jutro wstanie nowy dzień.... obudzę go uśmiechem. Zaproszę poranne słonko na neskę i spróbuję tak żyć, by pożerać te ulotne chwile tak, jak kąsa się arbuza.
Dziś...
Las. Jeszcze zaspany, ciężki od rosy. Za chwilę słońce wzejdzie zza gałązki świerku. Słucham na przemian szeptu i ciszy - co one znaczą? Starodrzewny zapach. Chłonę go, wącham - wszystko - rozkwitłe ziołami. Pełne. 
Niepowtarzalna jedyność chwili, gdy wstaje dzień. Prawie gubię oddech, jakbym echo łapał i odpukał je kukułką w żywym drzewie.
Wokół, jeszcze w mroku - odludnieję. Obok brzoza chwieje niebem nade mną - może abym zaistniał - po połowie drzewem i sobą? Może w ogóle drzewa - kołyski przestrzeni - przychylają nieba kwiecistej łące?
Rzeka była jeszcze pełna martwoty i odrętwienia. Pełna chłodu zniesionego ramionami nocy z osłoniętych świerkami skalnych czeluści. Jeszcze matowa, pełna odcieni szarości, pieniąca się kłębuszkami bieli na przelewach. Tylko ten szum, oddech niepokornej wody. Niebo na wschodzie zaczęło różowieć, przechodząc miękko w jasny szafir. Nawet delikatna smużąca swe sny mgła nie była w stanie stonować ostrego, krystalicznego blasku gwiazd. Patrzyłem urzeczony na wstający, lipcowy dzień.
Zawsze wydaje mi się, że wstaje on przeraźliwie długo.

Nie mogąc doczekać się świtu, wsunąłem spodniobuty zapinając kołowrotek do dolnika. 
Pies leniwie dźwignął łeb, zastrzygł uszami, trochę ze zdziwieniem patrzył na moje przygotowania. Szelma jednak wiedział jak na rybach powinien zachowywać się ledwo tolerowany pies. Zawsze gdzieś przepadał nie oddalając się jednak poza granicę wzroku. Był. Świadomość jego obecności zawsze jakoś nastrajała mnie pozytywnie do mroku, samotności i przygód. Był jak przyjaciel. Patrzył na drogę przede mną. Przetrząsał zarośla. Był, po prostu był. Teraz też, radośnie merdając ogonem, obwąchiwał muchówkę, kręcił się wokół nóg, dopóki nie zbiegłem nad brzeg rzeki.
Rzeka szumiała, musując wśród kamieni jak szampan. Wszechwładnie panowała nad zalegającą w ciszy uśpioną doliną pełną ciężkiej grubej rosy. Szedłem pod prąd uważnie stawiając stopy na śliskich otoczakach. Dzień powoli przybierał nowe barwy.
Na wschodzie paliła się łuna, resztę nieba zawładnął głęboki czysty błękit z diamentami ostatnich gwiazd uchodzącej nocy. Widziałem już brzeg, kontury poszarpanych szczytów zatopionych jeszcze w bezdennych cieniach.
Rzeka odzyskiwała czystość, uchodził z niej ołowiany duch tajemnicy.

Nagle z głębokiego nurtu wyskoczył pod prąd czarny, opalizujący, znajomy kształt. Pstrąg! Nie za duży, ale ON - Pstrąg!!!
Znacie to gorączkowe gmeranie po pudełku za odpowiednią muszką. Przyznaję, że w takich chwilach zawodzą plany, zamierzenia, ulatnia się z człowieka cała wiedza, a jej miejsce zastępuje instynkt, instynkt łowcy.
Już wsuwam się do napierającego na kolana nurtu. Osadzam wygodnie stopy. Przywiązany na końcu muddler już tańczy ze świstem przecinając powietrze nad głową.
Cichy, miękki terkot kołowrotka oddającego sznur wręcz uspokaja, usypia, nie jest dysonansem do tego wstającego dnia.
Przynęta wpada na płytką wodę, ale nurt porywa ją bez litości  ciskając w szmaragdową toń. Nie widziałem przynęty, ale czułem jej opór, jaki stawiała, przemieszczając się ze środka rzeki w stronę brzegu.
Teraz pracowałem kijem i kołowrotkiem nadając trochę życia ściąganemu streamerowi. Chwaliłem sobie ten trochę przydługi kij.
Przy streamerze, jak chyba przy niczym innym, ważne jest, aby przynęta pracowała jak najdalej od muszkarza. Zapytacie, dlaczego?
O świcie pstrągi, grube pstrągi czatują na zaspane spływające z płycizn głowacze i strzeble. Stoją na krawędzi nurtu i płytkiej wody. Są niezwykle czujne, płoszy je nawet cień przelatującego ptaka. Ale stoją, głodne i łapczywe, zapamiętale atakując potencjalną ofiarę. Nagle kolejny amator rybek zaszalał na płyciźnie, posyłam mu odruchowo przynętę. Widzę jak sznur znosi przynętę z nurtu na spokojną, ale głęboką burtę brzegową. W tym momencie następuje brutalny atak!
Ciężar! Pulsujący, wibrujący… osiadł na muchówce i trzymał wyginając kij aż po rękojeść!
Jest! Siedzi!... Zaatakował mocno, zacięcie niepotrzebne, hak nowy, ostry! Już ucieka z nurtem walcząc nie tylko z kijem, ale i kołowrotkiem, który teraz prawie warczy, niechętnie oddając sznur. Po paru chwilach, gdy to żelazna obręcz w piersi wręcz wstrzymywała rytm serca, doholowałem pstrąga pod nogi. Patrzyłem na ten oliwkowy usiany czarnym groszkiem gruby grzbiet i srebrzące się boki okraszone karminowymi kroplami… Piękno i majestat. Salmo trutta m. Fario. To BRZMI!

alt
Ostrożnie wypinam muszkę z groźnej, uzębionej paszczy. Kładę go na płytkiej wodzie, a on, jeszcze zmęczony i oszołomiony walką, ciężko oddycha. Po chwili jednak powoli, pełen wiary wraca do głębiny. 
Uśmiechnąłem się, gdy wypuściłem go do własnego świata. 
Popatrzyłem na psa… zdawało mi się, że nawet on z radości merda ogonem.
Wiesz, że Pawlikowska-Jasnorzewska stwierdziła, że dzięki wędce, tropieniu ryby "...nie stracisz zmysłów i nie wpadniesz w niebo..."? Przecież gdybyśmy pojęli prawdę natury - pewno sfiksowałby nam umysł. Nierozumnie pchamy wózek człowieczeństwa do samozagłady. Nasze lenistwo. Przeklęta łatwizna. 
Wstaje świt. Nowy dzień. Przysiadam na brzegu rzeki odmawiającej swoje paciorki po wyglansowanych otoczakach.
Nie wiem jak Tobie, ale mnie brakuje tych chwil... Chwil, gdy cień człowieka w krzewie się zazielenił i pojaśniał w drobne nieśmiałe listki. To jakby od liści do słowa każdy pąk wyrażał się kwieciściej, we wszechkwiat. Może to śmieszne, ale spoza nadziei a może rozpaczy próbuję - jak z kamienia - być, znaczyć. Odczucia uwięzienia? Być może... 
Zapętleni codziennością, zajęci pracą - zgłodniali - zapominamy o wszystkich i wszystkim. Obok, gdzieś istnieje świat, trwa... istnieje odwieczną walką i śmiercią. Umieranie warunkiem istnienia - nie płaczesz przecież jak zabijają świnkę na schabowe?
Nasze - byle do jutra! Brakuje nam spokoju. Zwykłej życzliwości zatrzymania samochodu przed przejściem dla pieszych. Rozmów, których ton budzi zaufanie a nie despotyzm i kołtuństwo. Zauważ - wkoło sami krzykacze! W domu, w pracy, na ulicy...
Za plecami świt...
Żyję...

alt
Halny

Czas i noc. Przystanek jak złapanie oddechu. Anonimowość okoliczności i przestrzeni. Takie miejsce próby odpowiedzi na pytania do samego siebie. Peron na stacji. Bilet w życiu. Choć zawsze zaciekawiało mnie to, że najczęściej drogę, którą chcemy przemierzyć, ktoś może określić słowem „nierentowna”… to może to właśnie jest najpiękniejsze i najlepsze w całym podróżowaniu. Ta świadomość, że zmierza się ku czemuś, nawet jeśli celem będzie kolejne zgubione miejsce w przestrzeni. Może ważną rzeczą jest posiadanie jakiegoś punktu, ku któremu postanawia się dążyć.

Noc. Za oknem rozhulał się halny. Sypie jesiennymi liśćmi, szeleści, pohukuje… napręża muskuły i zanika w ciszę. Nie pozwala spać. Mąci czas, przestrzeń i myśli. Nasila tę ulotność poczucia czasu.

Kawa. Papieros, by oddalić noc.

Patrzę w okno. Ciemność roziskrzona gwiazdami tak bliskimi, jakby na wyciągnięcie ręki.

Zapatrzyłem się w błyskający mrok. Był tam smutek, tęsknota, strach, ale także nadzieja, jakby radosne oczekiwanie. Mnóstwo uczuć w pełnym nostalgii i zadumy listopadzie. Senny, uśpiony dom i moje spojrzenie w kąt, gdzie w głębokim cieniu majaczył kontur zakurzonej muchówki. Słuchaliśmy siebie, docierając do każdego zakamarka duszy. Jest to jedyne w swoim rodzaju zrozumienie – tak ogromne jak puszcze porastające niegdyś ziemię.

Nadzieja, a może pewność kolejnego kroku na szachownicy dnia i nocy. Przeczucie...?

Życie przecież samo narzuca reguły gry. Codzienność obraca się wokół pracy, pieniądza i rozpaczliwych prób odnalezienia swojego miejsca w społeczeństwie. A może jest w niej miejsce na spełnianie marzeń? Często przecież, w tej tak naprawdę odludnej i przetrawionej przez wszechobecne media codzienności, możemy próbować odnaleźć skrawek własnego nieba. Wymyślono nawet na tę okoliczność tak eteryczne pojęcie jak szczęście, ale i tak to doświadczenie i nauka przyswojona w ciągu życia, zdają się być, same dla siebie, mecenasami zrozumienia.

Często się mówi, że „życie… boli”.

Ale to tylko gra! To jedynie codzienność bombarduje nas wyuczonym, obłędnym medialnym słowotokiem – dobrze, kiedy wydychamy jego treść – bo to nic innego jak inni ludzie, którzy, poprzez system, obrazkowo szerzą swoje myśli.

Zawsze starałem się być tym, który sam kształtuje własne przekonania… ale czy przez to jestem sobą? Jeszcze? Ja w to wierzę…

Teraz jednak trwa ta listopadowa noc i halny, nieznośnie długo ciążące mrokiem. Jak na cmentarzu. To tam figury świętych są zazwyczaj zamknięte. Uchylają się tylko dla tych, którzy chcą się wsłuchać w ich ciszę. To właśnie tam, na cmentarzu, krótko rozmawiamy o przemijaniu, lecz słowa nie wyrażają wszystkiego – milczymy dłużej. Zgadujemy swoje myśli, tak, jakby cmentarz dyskretnie nas spijał, tak, że spokój staje się ciepły – topniejemy w nim. Znów wszystko pamiętamy i wszystko nas zapamiętuje. Nawet czas daje za wygraną, uczucia nie wyrażają nas samych i tylko jasne pręgi światła świec mówią, że ziemia jeszcze nie ostygła. Wielkość staje się groteskowa i daje się zakuć w kajdany z brązu, co pasuje wyłącznie na pomnik. I to chyba jednak nie ma nic wspólnego z codziennością, bo za bardzo akcentuje ostateczność śmierci.

Teraz za oknem, gdzieś na wschodzie majaczy, prawie nierealna, purpurowa zorza świtu.

alt
Zabieram muchówkę, radośnie merdającego ogonem psiaka i jadę przed siebie.

Wiatr huczy złowrogo, jakby rozwiewał z każdym przejechanym przeze mnie kilometrem drzemiące pokłady nadziei. Wtulam się światłami samochodu w rozhukany wichrem las… ciszej… coraz ciszej.

Nawet droga jest jakby pełna srebra rybich łusek. Wreszcie Jesenik. Jeszcze śpiący. Przygotowujący się do nowego dnia. Dokoła przemykający szybko przechodnie. Skuleni, zziębnięci. Wiatr jakby jeszcze bardziej się nasilił. Przejeżdżam przez miasto.

A na przełęczy – niesamowitość chwili!

Zachód pełen mroku nocy i mrugających gwiazd, wschód – pełen odłamków rozbitego, purpurowego lustra. Krwisto. Ascetycznie czysty świt. Bez żadnej, tajemniczej mgły. Bez półcieni kryjących się wśród liści. Tylko wiatr i przejrzysty ocean nieba.

Halny rozwiewa mi nadzieję na wątpliwości.

Wreszcie głęboki kanion rzeki. Szumi, zaprasza. Na razie łowię myśli. Ładuję ten swój akumulator paletą odrealnionych barw. Nie myślałem, że listopad i halny mogą stworzyć taką intensywność jesiennych odcieni. Przysiadam na kamieniach. Woda jak w studni. Wielobarwne krzemienie połyskują zalotnie. Łyk kawy z termosu. Gdzieś tam górą przemyka wiatr, a tu, w dole, zapracowana wiewiórka, zajęta gromadzeniem ostatnich zapasów na zimę, przesypuje zeschłe liście, poufale się przygląda, strzygąc uszkami. Może zaprosić ją na kawę?

Chwila jak tysiące innych. Przemykająca. Zastyga cieplejszym odcieniem na sercu.

Słońce już rozświetliło rzekę całą swą wątłą siłą.

Obudziło rójkę owadów o odcieniu dymu z papierosa. Maleńkie jętki… nie straszny im nawet halny. Wichura ich nie sięga, tu bezpiecznie przeżyją swój jeden, jedyny dzień. Zginą wraz z zachodzącym słońcem. Element życia. Wielkiego koła natury. Tylko tyle?!

Niektóre przysiadają na odłożonej na kamieniach muchówce. Maleństwa pełne piękna. Delikatne. Wydają się takie kruche, ze sam mój dotyk mógłby je zabić.
Ile w nich wiary. Dają nowe życie. Poświęcają wszystko.

Otwieram pudełko pełne sztucznych jętek. Moich jętek. Za chwilę nadam im iluzję życia.Ale na razie łowię… myśli, bo sama obecność tu i teraz, to szansa na weryfikację codzienności, to moralny czyściec wśród poezji natury.
Tutaj cała ta codzienność zupełnie inaczej wygląda, zapewnia dystans, pomaga sprowadzić ludzi i zdarzenia do właściwych proporcji.
To taka moja prywatna wojna przeciw rytuałom układów i pozorów… to prawie front tożsamości. Tutaj jest ŻYCIE! Żywioły. Żadnego załganego układu. Autentyczność. Człowiek i Rzeka skrywająca Wielką Rybę.

To przecież za tym kamieniem, za tym zakrętem rzeki, znad tęczowego dna pełnego krzemieni podniesie się ona… WIELKA RYBA.

Czy to abstrakcjonizm?

Mało kto rozumie, że w tych obrazach – chwilach, nie ma nic do rozumienia, jak w muzyce, jak w barwach światła, które można lubić lub nie.
To chyba miłość.

Wiatr gdzieś tam hula, anemiczne słońce radośnie rozświetla głęboki wąwóz. Idę przeznaczeniu naprzeciw. Tylko wiary… bo nadzieja przyjdzie sama za kolejnym zakrętem.

Tutaj rzeka jeszcze bardziej wtula się w zbocza… to inny świat. Pełen głębi i tajemnicy. Wiatr tu dociera, rzucam pomiędzy podmuchami, mierzę w najciemniejszą toń. Wiem, że woda sięga tam ramion. Długo. Muszki toną bardzo długo. Lekkimi pociągnięciami sznura staram się im nadawać pozory życia. Gwałtowny skok końcówki sznura kwituje zacięciem. Podnoszę muchówkę. Ciężar. Miękki, pulsujący. Zamazane błyski w głębinie. Luz…

Chwila ciepła w sercu i lodowaty skowyt duszy. Odpuszczam.

Daję miejscówce odpocząć. Ja tu wrócę…

Tymczasem, dalej, lipienie nadal mnie ignorują. Niby wychodzą, biorą, ale chyba halny robi swoje.

Tamta chwila rośnie! Pokrywa się patyną…

Jakby rozkołysane wiatrem poruszone barwy – wciągają. Szumią szmaragdowo. Mieszając nurt rzeki z niebem. Obraz staje się powietrzem i przestrzenią…

Wracam na czubkach palców.

Czekam na ciszę. Rzut… zbyt nerwowy, za długi, pozostawia muszki na bezlistnych gałązkach. Wiążę nowy przypon, nowe muszki z wiarą graniczącą z pewnością…

Oddech. Teraz kolejny, spokojny, pewny rzut.

Muchy znów toną przeraźliwie długo… z obawą czekam… Gdy znikają z oczu, podciągam je powoli. Widzę błysk boku ryby. Tnę w ciemno. Znów ciężar. Mocny. Pulsujący. Pełny sprzeciwu i siły. Holuję delikatnie… ta moja obawa o przypon lipieniowy.

Walka trochę mnie zastanawia i przeraża. Ryba wciąż chodzi przy dnie. Uparcie wraca w głębię. Drzemiąca siła wściekle tarmosi linkę. Powoli jednak odzyskuje pewność siebie.

Teraz już blisko. Łatwo wchodzi do podbieraka. Nawet nie czuję chłodu jesiennej rzeki. Jestem mokry... Łypie okiem, że ktoś w tak podły czas zastawił pułapkę. Patrzy na mnie pierwszy raz, chyba jest mi głupio. Wynoszę ją jednak daleko od rzeki. Jest PIĘKNA.

Całe 67cm cm srebrzysto-tęczowego piękna i siły.

alt

Nie sposób więcej łowić… To byłby… grzech?

Patrzę na psa, który znudzony położył się wśród liści. Śpi?... Drzemie?...

Daję mu kawałek kiełbasy… wiem co myśli… jestem w niebie.

Oblizał się. Psie niebo…

Patrzę na szemrzącą rzekę. Dzisiaj i ja mam swoje małe niebo…

Usiadłem przy pastwisku na skraju wąwozu rzeki, gdzie listopadowy wieczór rozpoczął rozmazywać barwy dnia, strzelając resztkami bylicy w niebo i już nie chcę, aby rozgwieża szemrzącą rzekę. Dzisiaj i ja mam swoje małe niebo…Usiadłemdżony firmament przekształcał się w coraz ciemniejszego skorupiaka, co niczym pęczniejący hełm więzi sklepienie niebieskie nad pęczniejącą paszczą zatłoczonej teraźniejszości.

Już nie chcę…

casim

Autorzy zdjęć:Kazik i Ania Żertka

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się