Berkley 1

Był to wyjazd, który zapamiętam na bardzo długo. Podczas tej wyprawy, działo się naprawdę wiele rzeczy. Przenieśmy się zatem w czasie o jakieś dwa lata wstecz:

Jest końcówka kwietnia, niedzielne popołudnie i myślę sobie, że skoro Paweł idzie do szkoły dopiero
w środę, a Daniel ma urlop, to może by się wyskoczyło na nockę. Patrzę do kalendarza, aby się upewnić, do kiedy jest opłacone OC i okazuje się, że jest ważne do... 26.04.! Więc szybki kontakt z kumplami - oboje są na tak, ale wyjazd nie może być wcześniej, jak ok. godz. 17, gdyż Paweł jest u rodziny pod Zieloną Górą i na godz. 15 ma zaplanowany powrót.
Jest super, jedziemy na ryby! Ale... wszystkie sklepy są pozamykane, gdzie kupimy zanęty, robaki? Zgadujemy się na GG i na szczęście każdy z nas ma po trochę zanęty, ja mam kilka czerwonych, Daniel ma kukurydzę, Paweł odrobinę pinki, więc nie jest aż tak źle i nie mamy innego wyjścia, ale musimy przez noc dać radę, a z rana będziemy szukać gdzieś sklepu wędkarskiego.

Przed godz. 17, ruszając z Lubina, zajeżdżamy do wędkarskiego, gdzie właściciele mają nad nim mieszkanie i z nadzieją, że są w domu i będziemy mogli kupić kolorowe i pinkę, Daniel puka do drzwi i... ufff, są w domu! Drzwi otwiera wypicowany, w garniaku, właściciel sklepu i jesteśmy szczęśliwi - mamy robale! Przed godz. 18 jesteśmy na miejscu, na szczęście jest tylko dwóch wędkarzy. Jak się okazało, też są z Lubina i niestety dowiadujemy się, że ryba nie chce współpracować, ale zbytnio się tym nie zrażamy i zaczynamy się rozkładać.

Na jeden zestaw idzie pinka, na drugi kukurydza, a do koszyka mieszanka z kilku zanęt. Chwilka i jedna
z moich wędek informuje, że jakaś rybka zainteresowała się pinkami. Zacięcie, krótki hol i jest... certa! Szybkie odhaczenie, szybka miara (31 cm) i do wody. Szkoda tylko, że ma teraz okres ochronny. Drugi rzut i znowu branie - tym razem krąp (32 cm). 10 minut i piękne, typowo kleniowe walnięcie na kukurydzę
i po krótkim holu, pierwszy w tym roku kleń, znalazł się w podbieraku - 38 cm, a niemal w tym samym czasie, jeden z kolegów, wyciągnął karasia - 39 cm.
Niedługo po tym, przychodzi niesamowicie mocna ulewa. W/w wędkarze, którym faktycznie ryba nie bierze, szybko się zwijają, a my chowamy się do pół namiotu. Kilkanaście minut i na szczęście przestaje padać.

Na kolejne brania czekamy ponad godzinę, po której, ryby zaczynają pięknie współpracować. W ciągu godziny, wyjmujemy: pięć karasi (35-40 cm), dwa jazie (35-39 cm) i dwa leszcze (47-51 cm). W ciągu dwóch godzin, przechodzą jeszcze dwie potężne ulewy i w tym czasie, łowimy samą drobnicę. Po tym incydencie się wypogadza, nawet widać kilka gwiazd na niebie, a zatem jest nadzieja, że więcej takich niespodzianek nie będzie (prognozy pogody nie uprzedziły nas przed tymi ulewami, ale gdyby nie Paweł, to by nie było jego pół namiotu i wolę nie myśleć, co by było, gdyby..., ale dzięki niemu wszystko jest suche, i co najważniejsze - ubrania, które mamy na sobie, też są suche. O 1.30 jest w końcu na kiju lepsza ryba. Mówię do kolegów, pół żartem pół serio, że mam na koncie certę, krąpia, klenia, leszcza i jazia, to teraz pewnie będzie karaś. I tak się też dzieje, ryba ma dokładnie 40 cm.
Tej nocy, karasie ruszyły na ostry żer i bardzo posmakowały im nasze czerwone robaki, które niestety dosyć szybko zaczęły się kończyć. Zdążyliśmy złowić jeszcze dwa karasie (38 i 40 cm) i jazia (38 cm). Pozostałe robaki też się kończyły. Znalazłem jeszcze ostatnie trzy białe, dołożyłem kukurydzę i wyjechał mały jaź (30 cm). Od tego momentu, na wszystkich hakach, była tylko kukurydza i brania się momentalnie skończyły. Gdy się rozjaśniło, postanowiłem poszukać pod kamieniami czerwonych robaków.
Pierwszy kamień i jest piękny, duży i gruby "zwierz". Ale niestety więcej takich nie było, znalazłem jeszcze tylko kilka małych. Przypon już przeszedł swoje, więc zakładam nowy, a do takiego robaka przydałby się większy hak, więc do przyponu 0,16 mm wiąże "czwórkę" i dokładam jeszcze 2 ziarna kukurydzy.

Długo nic się nie dzieje, zanęta się kończy, więc zaczynamy się powoli pakować i daję propozycję, żeby podjechać jeszcze na dwie godzinki w inne miejsce. Jak będzie się coś działo, to poszukamy sklepu po i kupimy zanętę i robaki, a jak nie, to pojedziemy do domu. Chłopaki oczywiście się zgadzają.
Pakujemy się dalej i widzę, że mam piękne karpiowe branie na wędce, gdzie są kukurydze z dużym czerwonym robakiem (tym wydostanym spod kamienia). Przycięcie i czuję większy opór, a ryba cały czas idzie w prawo, przechodząc w tym czasie przez trzy zestawy, których na szczęście nie plącze. Takie zachowanie przeciwnika zdradza, że to karaś, a mocniej wygięty kij, że to ładna sztuka.
Kilka minut powolnego pompowania i jeden z kompanów, podbiera pięknego karacha - 46 cm! Szybka sesja zdjęciowa, zwracamy rybie wolność i kończymy się pakować. Rano przyszło dwóch wędkarzy, ale widzimy, że oni też już schodzą, więc podchodzę do nich i pytam, czy mieliby odsprzedać trochę robaków, obojętnie jakich, a oni dają mi około kilograma rozrobionej zanęty, w której jest dużo kolorowych, paczkę czerwonych oraz wiadro pięknych gnojaków, prosto z kompostownika! Tego się nie spodziewałem! Jest super, czyli nie będzie potrzeby jeżdżenia i szukania wędkarskiego!

Czekamy jeszcze trochę, ale już nic się nie dzieje, więc składamy wędki, do samochodu i jedziemy sprawdzić, czy na innej miejscówce, ryba będzie chętna do współpracy. Na miejscu jesteśmy ok. godz. 10, zestawy do wody, kilkanaście minut i... na jednym z moich feederów, jest branie! Ryba duża nie jest, ale idzie ostro w lewo, i za wszelką cenę chce wejść w przybrzeżne krzaki. Przypon gruby nie jest (0,14 mm), ale udaje się rybę odciągnąć siłowo od krzaków i w podbieraku ląduje kolejny karaś - 39 cm. Przez kolejne dwie godziny łowimy (w sumie, to Paweł i Daniel, bo ja złowiłem zaraz po karasiu jeszcze jedną sztukę, a później nastała u mnie cisza) kilka leszczy w przedziale 40-45 cm i 30+ cm jazia, a więc tutaj ryba jest aktywniejsza. Następne dwa brania, skończyły się już nieco „przystojniej", Paweł wyjął jazia (40 cm), a Daniel leszcza (49 cm).

U mnie, jak wspomniałem, była cisza, więc na jedną z wędek założyłem dwa piękne gnojaki, które dostaliśmy. Koledzy łowili dalej leszcze, w końcu podeszły trochę większe, takie pod 50 cm, a u mnie wciąż była cisza. Zrobiło się cieplej, więc ściągnąłem z siebie część ubrań i gdy kończyłem wiązać drugiego buta, z myślą, że przerzucę już zestawy, Paweł informuje, że mam branie.
Patrzę, a szczytówka jednej w wędek, przyjemnie się ugina. Zacięcie, spokojny hol i przy brzegu widzimy, że to niczego sobie... odrzański lin! Od razu serducho zabiło mocniej i cieszę się jak dziecko!
Staram się nie zrobić błędu, spokojnie skończyć hol i staram się również zostawić radość na moment, jak ryba będzie podebrana (aczkolwiek ciężko było się opanować) i mówię do kolegów: NIE MA SIĘ JESZCZE CO CIESZYĆ, BO RÓŻNIE TO BYWA. Brzeg jest wysoki i aby podebrać rybę, nie zeskakując w błoto, trzeba ją precyzyjnie wsunąć do podbieraka, który sięgał jedynie ok. 5 cm poniżej lustra wody i ok. 10 cm w głąb wody, więc Paweł, nie chcąc ryzykować, zeskakuje w to błoto i wyciąga podbierak tak daleko, na ile pozwalają mu jego ręce.
Podprowadzam mu lina, jego głowa zaczyna wchodzić do podbieraka i... kij się momentalnie prostuje, koszyk leci w górę, nie czuję ryby i tylko widzę i słyszę, jak po ułamku sekundy lin odwraca się w kierunku wody i robi ostry zryw! Serce przestało bić, cały świat jakby stanął w miejscu! I po kilku sekundach niesamowita ulga! Zryw nie udany, przeszkodziła mu w tym... siatka od podbieraka!
Chłopie, jesteś WIEEELKI! Gdyby nie poświęcenie kolegi i wskoczenie do tego błota, to... wolę o tym nie myśleć. Jeszcze raz: WIEEELKIE CI DZIĘKI ZA TO! Ryba jest przecudna. Nigdy nie widziałem na oczy tak dużego (jak dla mnie) lina. Miarka pokazuje 47 cm! Oczywiście po sesji zdjęciowej, zwracamy rybę Odrze.
Brania nieco ustają, Daniel doławia jeszcze leszcza (49 cm), wyszło słońce, zrobiło się na prawdę ciepło i... tak w oczekiwaniu na branie, przysnęło się mi i Pawłowi. Nie wiem, ile spałem, ale gdy się przebudzam, to czuję, że drzemka zrobiła mi dobrze i widzę, że Daniel cały czas czuwa nad wędkami. Patrzę na tel., a to już godz. 15, więc trzeba się zwijać, ale jeszcze przerzucam zestawy, biorę pierwszego kija do ręki, przycinam i... czuję opór. Ostatnią rybą, bardzo udanego wyjazdu, okazuje się być leszcz (50 cm). Kończymy łowienie i około godz. 16 ruszamy w drogę powrotną.

47

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się