Berkley 2
Rodzina pana Waldka nad rzeką mieszka od wielu pokoleń. Narwiańskie meandry, odnogi i pułapki nie mają dla niego tajemnic. I korzysta z tego skrzętnie – od lat regularnie zarzuca nielegalnie sieci na Narwi.

– Jak dotąd tylko raz mnie straż złapała, a i to dlatego, że taki jeden co z nami kłusował, nas podpieprzył – przechwala się. – Tak to nie było takiego niebezpieczeństwa. Za dobrze znam te tereny. 

Już nie odpalają lontu na ryby
Kłusownictwo na Narwi należy do miejscowych tradycji. Ludzie tu kłusowali, kłusują i kłusować będą – takie jest powszechne przekonanie. Nie jest też prawdą, że ludzie kłusują z biedy. Bywało, że na taki połów przyjeżdżali naprawdę niezłymi samochodami, ba! całe wsie kultywowały ten proceder.
Ostatnio jednak, jakby kłusowniczy duch w narodzie zaginął, a przynajmniej nieco osłabł.

– U nas we wsi tylko nas dwóch zostało, co się nocami na rzekę wybierają. I nie ma mowy o żadnym handlu, ja po prostu bardzo lubię sobie rybkę w occie zrobić – przekonuje Waldek. – W sąsiednich wsiach też może po jednej, dwie osoby "wyjeżdża na wodę”. Inni w mieście pracują, czasu nie mają, a i już pozapominali, jak się po tej Narwi poruszać. Bo tę rzekę trzeba znać, a na to potrzeba i czasu, i chęci.
Z tym, że kłusowników na rzece jest ostatnio mniej, zgadza się też Ryszard Modzelewski, dyrektor Narwiańskiego Parku Narodowego:

– Z kłusownictwem pewnie do końca nigdy się nie wygra, ale w ostatnich latach ten proceder zmalał w stopniu znaczącym – przyznaje dyrektor. – Nas najbardziej cieszy to, że nie zdarzają się już przypadki łapania ryb prądem, nie stwierdzamy też już głuszenia ryb materiałem wybuchowym. Powiedziałbym nawet, że zanikają i niektóre tradycyjne sposoby połowu ryb, jak choćby zastawianie brodni.

Ale i sama Narew zmieniła się w ostatnim czasie. To już nie jest ta sama, czysta rzeka, co za czasów młodości pana Waldka. To zresztą nie tylko jego zdanie – gdzie by nad Narew nie pojechać, słychać to samo narzekanie: Siemianówka. Ten sztuczny zbiornik wody, zbudowany przed kilkudziesięciu laty, miał być gwarantem tego, że nie zabraknie wody w Białymstoku i okolicy, a o mały włos nie stał się powodem upadku Narwi.

Zdaniem wielu, Siemianówka już rzekę zniszczyła bezpowrotnie, a populacja ryb zmniejszyła się przez to znacznie. O czystości rzeki, a właściwie jej braku, nie wspominając.

– Zalew na pewno nie jest przyjacielem Narwi – nie ma wątpliwości i dyrektor Modzelewski. – W końcu to dosyć płytki zbiornik na dosyć żyznym obszarze. Mamy więc tam do czynienia z zakwitami glonów, które spływają do Narwi i gnijąc powodują wtórne zanieczyszczenie tej rzeki.

Przeboleć tej dawnej Narwi nie może i Waldek.
– Wtedy to dopiero rzeka obfitowała w ryby, dla wszystkich wystarczało – rozmarza się. – A i takie okazy można było wyłowić, że dzisiaj to tylko pomarzyć. No chyba, że jakaś ryba ze stawu hodowlanego da drapaka. Mi tak ze dwa lata temu udało się złowić tutaj ogromnego karpia. Ale wiadomo, że to taki wybryk.

Kiedyś inaczej się też traktowało rzekę. To ona wyznaczała codzienny rytm życia. Mieszkańcy żyli w zgodzie z Narwią. Gdy wylewała, użyźniała i nawadniała łąki. Przy okazji dostarczała ryby do okolicznych zagłębień. Dziś, kiedy tereny nadnarwiańskie zasiedlane są przez ludzi z miasta, nikt w ten sposób na rzekę już nie patrzy.

Szczupaki, okonie, bolenie, płotki i liny
Sentyment i żal to jedno, ale z rzucania sieci rezygnować w imię ochrony przyrody, to Waldek nie ma zamiaru. I to nawet nie dlatego, że tak to pływanie po nocach lubi.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Znam tą rzekę no i rybkę lubię, ale czy to moja pasja? – zafrasowany drapie się po głowie. – Ja po prostu lubię z siatką płynąć, ale żeby tak dla samej przyjemności, to raczej nie.

Pewnie z tego samego powodu nie przyszło mu do głowy zastanawiać się, dlaczego Narew jest chroniona, a łowienie ryby w sieci zabronione. W końcu przez wieki było to dozwolone, to czemu teraz to państwo rości sobie do tej Narwi prawo.

No i jak na razie udaje mu się działać bezkarnie, bo prawdziwego kłusownika złapać jest bardzo trudno. Jak twierdzi, to prawie niemożliwe, zwłaszcza, że nigdy nie stróżuje przy swojej sieci.
– Zazwyczaj jest tak, że wypływam o dziewiątej wieczorem i wracam koło trzeciej nad ranem. Pod koniec maja, kiedy kwitną już wszystkie kwiaty, jest najprzyjemniej. Jeszcze jak rzeka była czystsza, a w wodzie były raki, to zdarzało się, że specjalnie po raki się wybieraliśmy dla "Ruskich” w zamian za wódkę – opowiada. – Ale one strasznie sieci cięły. A teraz raków to już prawie nie ma.

Najlepiej lubi więc zasadzać się na szczupaki, okonie, bolenie, płotki i liny. I potem w słoik je i do octu. Ściśle według babcinego przepisu, który Waldek podpatrzył w rodzinnej kuchni przed laty.
Zimą zaś to na rybach zupełnie inna rozmowa. Waldek łowi według starych zasad – na niewód. To wyjątkowo bezlitosna dla ryb metoda, którą niektórzy kłusownicy wykorzystują jak tylko pierwszy lód skuje rzekę.

Lód musi być na tyle mocny, by utrzymać ciężar ludzi. Poza linią szuwarów rąbie się w lodzie przeręblę, a następnie co 10-15 m wybija się małe otwory, tak zwane płonki, przez które pędzi się przywiązane do lin pociągowych długie na kilkanaście metrów drągi zwane chochlami. Pędzi się je przy pomocy kulek, tj. kijów z hakowatą odroślą. Odroślą tą chwyta się chochlę i krótkimi pociągnięciami przesuwa się ją w kierunku następnej płonki. Jeśli chochla nie trafi do przerębli, nastawia się ją przy pomocy wideł lub chwyta przy pomocy smyka.

– Kiedy już naprawdę ciężko jest ciągnąć, to wtedy znowu trzeba wyrąbać dużą przeręblę i wszystko wyciągnąć. To naprawdę dobry sposób na połów ryb, dno jest wtedy puste, roślin nie ma – wyjaśnia Waldek. – Ja właśnie przy tym niewodzie ten jedyny raz wpadłem. Ale ryb wtedy, głównie okoni, tyle nałapaliśmy, że aż moja "stara” się wściekła, że tyle ma roboty. Bo okonie ciężko się strasznie czyści przez ich ostre grzbiety.

więcej na wspolczesna.pl

Nie masz uprawnień do komentowania. Zaloguj się