Wojna wędkarzy z rządem zaczęła się wczesną wiosną tego roku, kiedy rozpoczynał się sezon połowów. I zaczęto wprowadzać w życie nowe – przyjęte w grudniu – prawo, na mocy którego lokalne władze zaczęły oddawać prywatnym firmom w dzierżawę poszczególne fragmenty rzek, jezior i zalewów. Prywatni przedsiębiorcy mieli w myśl założeń reformy zapewnić wędkarzom podniesienie standardów uprawiania tego zajęcia – budować pomosty, wynajmować łódki, stawiać toalety itd. Oczywiście, w zamian za opłatę ściąganą z każdego użytkującego dany kawałek brzegu wędkarza.
Męski styl życia
I wybuchła burza. Bo w Rosji, a zwłaszcza na rosyjskiej prowincji, „rybałka" to coś znacznie więcej niż forma spędzania wolnego czasu. To znaczący element męskiego stylu życia.
A także – znaczący element wyżywienia dla sporej części rosyjskiej prowincji. Prowincji, w odróżnieniu od Moskwy, Petersburga i kilku wielkich miast, żyjącej w stanie chronicznego niedostatku i strukturalnej biedy, na którą przeżywany w pierwszej dekadzie XXI wieku „gazowy cud gospodarczy" miał bardzo ograniczony wpływ. Kartofle z własnej działki i właśnie „rybałka" to dla wielu Rosjan z takich obszarów podstawa jako takiej pewności egzystencji.
Nic więc dziwnego, że próba wprowadzenia opłat za wędkowanie wywołała opór na rzadko spotykaną w Rosji skalę.
W marcu i kwietniu przez Rosję „B" przeszła więc fala protestów. W odbywających się w prowincjonalnych miastach wiecach wściekłych wędkarzy potrafiło uczestniczyć po kilka tysięcy osób – a w skali politycznej bierności rosyjskiego społeczeństwa to bardzo dużo (jeśli demokratycznej opozycji uda się w 14-milionowej Moskwie wyprowadzić na ulice porównywalną liczbę ludzi, ma poczucie sukcesu).
„Ryba to nasze życie, będziemy o nią walczyć!" – krzyczały transparenty powiewające nad mityngującym tłumem wędkarzy w Kazaniu.
– Dla niektórych ludzi ze wsi „rybałka" to jedyna możliwość wykarmienia rodziny! – tłumaczyli dziennikarzom wściekli mężczyźni z bambusowymi kijami.
Niezbywalne prawo
Władze początkowo usiłowały tłumaczyć, że oddane prywatnym dzierżawcom odcinki brzegów to tylko niewielki ułamek rosyjskich akwenów (ale były to według protestujących akweny najlepsze) i że opłata ma być pobierana nie za fakt wędkowania na danym obszarze, tylko za możliwość korzystania z wprowadzonych tam przez dzierżawiącego biznesmena udogodnień. Ale wściekli z bambusami odrzucali tę argumentację, i władze szybko zrozumiały, że trzeba się wycofać.
Bo przecież buntowała się Rosja „B", która w odróżnieniu od mniej pewnych metropolii zawsze była dla Kremla wiernym zapleczem. W której lokalne władze sprawnie i bez większych kłopotów przy okazji każdych wyborów uzyskiwały określane przez centrum rezultaty. Więc trzeba było się wycofać i Kreml zrobił to we właściwym sobie stylu.
Prezydent Miedwiediew wydał prokuraturze generalnej polecenie zabezpieczenia praw wędkarzy do połowu według tradycyjnych wzorów. A premier Putin wezwał na dywanik szefa federalnej agencji ds. rybołówstwa Andrieja Krajnego, zmył mu przed kamerami głowę za to, że doprowadził do niepokoju wśród Rosjan, i ogłosił moratorium na działanie nowego prawa.
Wędkarze uspokoili się, a ich organizacja nazwała reakcję władz „modelową".
Teraz mogą już w ogóle spać spokojnie. Pozdrawiając wędkarzy z okazji lipcowego święta, premier Putin jasno wypowiedział się za tym, aby wędkowanie pozostało darmowe permanentnie, jako niezbywalne prawo Rosjanina.
Źródło:http://www.rp.pl