Była jesień ’11, w moim przypadku, jest to czas sandacza. Był to ciężki okres.
Jesień była ciepła i sucha, woda w Odrze, jak na tę porę roku, była wręcz ekstremalnie niska.To nie było moim sprzymierzeńcem. Przez cały październik, złowiłem tylko jednego okonia, na początku listopada, udało mi się złowić dwa małe sandacze. Wiele wyjazdów, kończyło się bezowocnie.
Ale nie odpuszczałem, wiedziałem, że w końcu doczekam się tego wymarzonego „kopnięcia” życiówki –
to był cel na całą jesień, życiowy sandacz powyżej 70 cm. I doczekałem się. Stało się to w połowie listopada. A było to tak:
Od kilku dni, temperatura w nocy schodziła do kilku kresek poniżej zera, więc rosły nadzieję, że może
w końcu się coś zmieni, zaczną się brania. W nocy z niedzieli, na poniedziałek, też miało przymrozić. Wysokie ciśnienie (niemal 1030), które utrzymywało się od kilku dni, miało tego dnia spaść o 10hPa, ale te przymrozki powodowały, że byłem pełen optymizmu.
W poniedziałkowe południe, zajechałem na jeden z wielu odrzańskich zakrętów, gdzie znajdują się głębokie baseny, między ostrogami.Rozkładam spinning, chcę przewiązać zestaw, aby przywiązać wolfram i... gdzie jest kamizelka? Kurna, została w domu, a w niej dwa pudełka ulubionych gum, miarka (i od razu myśl, że to właśnie dziś, może wziąć ryba, za którą chodzę od przeszło miesiąca), szczypce, itp.
Co tu robić? Szkoda wracać, więc trochę zrezygnowany, ale przewiązuję zestaw. Na szczęście
w bagażniku miałem pełne pudło gum, ale brakowało mi tych ulubionych, w które wierzę najbardziej (jedynie na wędce miałem jedną z ulubionych przynęt: Bass Assassin, perła z czerwonym kopytkiem).
Pierwsza główka - nic, druga, trzecia, ..., piąta, itd. Szczere mówiąc, chodzę bez większej wiary w sukces, obławiam nie dokładnie, szybko się oddalam od miejsca rozpoczęcia łowienia. Jestem zmuszony łowić tymi gumami, które mało co używam, za którymi nie przepadam, ale w końcu dociera do mnie, że jest to niepowtarzalna okazja, aby je porządnie przetestować i wracając, wybrałem sobie kilka basenów, które moim zdaniem były najbardziej atrakcyjne. Po straceniu trzech gum, nie miałem już ani jednego wolframu
i agrafki, wszystko było w kamizelce. Bezpośrednio do plecionki, przywiązałem wspomnianego już przeze mnie Assassin'ka, na 12 gramowej główce. Do końca dnia chciałem dokładnie obłowić wybrane cztery kolejne główki i gdy pierwszą z nich obłowiłem już dosyć dokładnie, szykowałem się powoli na przejście na następną. Ale coś mnie zatrzymywało i „mówiło”, abym jeszcze wykonał kilka rzutów - podświadomość?
W jednym z nich, gdy słońce chowało się za horyzontem , poczułem kilka metrów od brzegu, potężne kopnięcie. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek jakaś ryba (nawet szczupak) tak mocno mi przydoiła
w opadzie. Reakcja była natychmiastowa, ryba dostała pięknie po zębiskach i poczułem piękne szarpnięcia łbem i od razu myśl o szczupaku, który w każdej chwili mógł przegryźć plecionkę, więc starałem się go szybko wyholować, gdyż cały czas czułem, jak dawał zębiskami po plecionce.
Ryba szybko znalazła się przy powierzchni wody i co zobaczyłem? Widziałem, jak grubiutki mętnooki (niestety zdjęcie tego nie odzwierciedla w ogóle), niczym zębaty, "macha" pyskiem, w celu uwolnienia się
z haka. Widzę, że to życiówka, że 70 cm ma na pewno, więc luzuję nieco hamulec, aby go nie stracić i po krótkiej walne, mam pięknego sandacza na brzegu. Cała guma w pysku, jestem szczęśliwy, mierzę go dłonią i wychodzi między 70, a 75 cm.
Jednak, myśl sprzed kilku godzin się sprawdziła. No trudno, z miarą sobie jakoś poradzę, przyłożę rybę do wędki, zrobię zdjęcie i w domu będę „rozgryzał” wymiar. Niestety, jak na złość, aparat odmówił posłuszeństwa - wymień baterie. Co tu robić? Chcę mieć pamiątkowe zdjęcie z życiówką, ale też chcę ją wypuścić. Woda jest bardzo niska, więc w niektórych basenach, porobiły się „kałuże” i na szczęście, mam za plecami „mały staw”, więc wpuszczam tam swoją zdobycz i dzwonię do kolegi, który mieszka nad Odrą. Po niedługim czasie pojawia się Paweł z naładowanymi akumulatorkami, miarką i spinningiem.
Robimy pamiątkowe zdjęcia, mierzymy (73 cm) i wypuszczamy rybę.
Jeszcze przez kilka godzin łowiliśmy po zmroku, ale brania się nie doczekaliśmy. Lód zaczął przymarzać do przelotek, więc zakończyliśmy łowienie. Co ciekawe, tydzień później, na tej samej główce, wyjechał mi
w pierwszym rzucie kolejny „smok” - 68 cm, który był jeszcze grubszy.
Czytaj więcej...